A A A
Przebudzenie wśród Zulusów
NAWRÓCENIE I POWOŁANIE DO PRACY DLA KRÓLESTWA BOŻEGO

„A to wiedz, że w dniach ostatecznych nastaną trudne czasy: ludzie bowiem będą samolubni, chciwi, chełpliwi, pyszni, bluźnierczy, rodzicom nieposłuszni, niewdzięczni, bezbożni, bez serca, nieprzejednani, przewrotni, niepowściągliwi, okrutni, nie miłujący tego, co dobre, zdradzieccy, zuchwali, nadęci, miłujący więcej rozkosze niż Boga, którzy przybierają pozór pobożności, podczas gdy życie ich jest zaprzeczeniem jej mocy; również tych się wystrzegaj”. II Tym. 3:1-5

Kiedy Bóg wzywał mnie, bym zwiastował Ewangelię - wzbraniałem się. Miałem inne plany i zamierzenia. Bardzo często mówiłem młodym ludziom, moim rówieśnikom: „Nie mogę was zrozumieć”. Sądzę, że oni mnie również nie mogli zrozumieć. Gdy wychodzili ze swoimi dziewczynami i całowali się z nimi, ja oświadczałem: „Wolałbym zarabiać pieniądze niż robić takie rzeczy”. I tak, oni szli sobie ze swoimi dziewczętami, a ja próbowałem zarabiać pieniądze. Było to dla mnie ważniejsze niż dziewczyny. Moją dewizą było: najpierw pieniądze, a dopiero później wszystko inne. Jednakże potem stało się tak, że w moje życie wkroczył Pan Jezus.

Mieliśmy bardzo dobrego pastora. Wygłaszał lepsze kazania niż wszyscy inni, których znaliśmy. My, dzieci, miałyśmy zwyczaj zabierać do kościoła różne słodycze. Przeważnie, gdy zaczynało się kazanie, zasypiało się albo zajadało cukierki. Od kiedy jednak nastał ten pastor, wszystko się zmieniło. Jego kazania były interesujące, a przede wszystkim bardzo krótkie, co nam szczególnie odpowiadało. Był też pełen zrozumienia dla dzieci. Zdarzyło się na przykład, że przed Wielkanocą przyszliśmy do naszego pastora z prośbą czy nie mógłby w tym okresie skracać jeszcze bardziej swoich kazań, abyśmy mogli zdążać na samochodowe wyścigi, które właśnie w tym czasie odbywały się Pietermaritzburgu. Zgodził się, i rzeczywiście kazania trwały wtedy tylko dziesięć czy piętnaście minut. A wszystkie dzieci były zgodne co do tego, że pastor jest takim człowiekiem, jakiego im właśnie trzeba.

Jednakże pastor ten w rzeczywistości był człowiekiem bardzo nieszczęśliwym. Niegdyś będąc w seminarium, zdawał najtrudniejsze egzaminy tak dobrze, jak nikt przed nim. Był to człowiek ogromnie zdolny, ale sercu jego brakowało pokoju. Decydując się na studiowanie teologii spodziewał się, że te studia rozwiążą wszystkie jego problemy. Długie lata spędził studiując w Europie. Ale i tam nie znalazł spokoju. Wreszcie zdecydował się powrócić do Afryki jako misjonarz. Jego profesorowie nie mogli tego zrozumieć. „Dlaczego chce Pan wrócić do Afryki?” - pytali. „Afryka nie potrzebuje takiego człowieka jak Pan. Niech Pan zostanie w Europie i nie marnuje swoich talentów w Afryce”. Odpowiedział im żartem: „Wiecie Panowie, u nas w Południowej Afryce mamy dużo krzywych bananów. Chcę spróbować czy uda mi się je wyprostować”.

Ale gdy wrócił do ojczyzny, w jego sercu nadal panował niepokój. Chcąc nad nim zapanować bardzo dużo pracował fizycznie, ale w końcu bliski był zupełnego załamania nerwowego i pewien lekarz poradził mu, by na pewien czas zaniechał pełnienia służby. W rozpaczy zdecydował się na odwiedzenie ewangelisty w Pretorii, o którym właściwie nie był dobrego zdania, ponieważ mówiono o nim wiele złych rzeczy. Ale gdy o kimś mówi się źle, często jest to dobrym znakiem. W Biblii czytamy: „Biada wam, gdy wszyscy ludzie dobrze o was mówić będą” (Łuk. 6:26). Diabeł nie próżnuje, gdy Bóg pracuje nad jakimś człowiekiem albo działa w jakimś miejscu. Ale jak ten prosty ewangelista mógłby pomóc tak wykształconemu człowiekowi? A jednak, ten wierzący brat umiał się modlić. Rozmawiając ze swoim gościem, żarliwie błagał w duchu Pana: „Panie Jezu, proszę Cię, niech Twoja moc zwycięży!” Gdy obaj mężczyźni uklękli i zaczęli się modlić, pastor poczuł, że ogarnia go światłość. Uświadomił sobie nagle, że Pan Jezus nie był dotychczas obecny w jego życiu i sercu. Z dziecięcą wiarą zaczął prosić Pana, aby zamieszkał jednak w jego sercu. I wydało mu się, że stał się cud, gdy podniósł się z klęczek i poczuł, że jest przemieniony i pełen wewnętrznego spokoju.

Od tego czasu zmieniły się jego kazania i można było zauważyć, że zmieniło się jego życie. A wtedy Bóg zaczął działać w naszych sercach. Było nas pięciu braci. Do kościoła chodziliśmy tylko dlatego, że rodzice nas do tego zmuszali. Mówiłem sobie: „Jak tylko dorosnę, to cały ten pobożny kram wyrzucę precz”. Ale zanim dorosłem Bóg w swojej Łasce wkroczył w moje życie. Pewnej niedzieli byłem w kościele i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem wielkim grzesznikiem i potrzebuję Jezusa. My, bracia, zawsze kłóciliśmy się po wyjściu z kościoła, jeszcze zanim zdążyliśmy dojść do domu. Byłem też często nieposłuszny wobec rodziców, ciągle im się sprzeciwiałem i chciałem przeprowadzać swoją wolę. Teraz Bóg ukazał mi wyraźnie, iż w Jego oczach jestem grzesznikiem. Płakałem i modliłem się: „O, Boże mój, byłem w kościele i przyrzekałem Ci w modlitwach i pieśniach, że będę żył dla Ciebie. Ale zanim doszedłem do domu, znowu w drodze wszcząłem kłótnię. Ty widzisz moje nieposłuszeństwo”. Modliłem się rano, modliłem się wieczorem, ale moje życie nie zmieniło się. Krok po kroku przekonywałem się, że jeśli nie chcę pójść do piekła, to potrzebny jest mi Jezus, który uwolni mnie od moich grzechów, od kłótliwości i nieposłuszeństwa wobec rodziców. Nie ma bowiem małych i wielkich grzechów, jak uważa wielu ludzi. W drugim rozdziale Listu św. Jakuba w wierszu dziesiątym czytamy: „Ktokolwiek bowiem zachowa cały zakon, a uchybi w jednym, stanie się winnym wszystkiego”. Pan Jezus powiedział: „Słyszeliście, iż powiedziano przodkom: Nie będziesz zabijał, a kto by zabił, pójdzie pod sąd. A ja wam powiadam, że każdy, kto się gniewa na brata swego, pójdzie pod sąd, a kto by rzekł bratu swemu: Głupcze (...), pójdzie w ogień piekielny” (Mat. 5:21.22). Pewnego dnia Jezus będzie sądził świat według słów!

Tak, mimo że chodziłem do kościoła i modliłem się, byłem zgubionym grzesznikiem. Bóg widzi: „Każdy, kto grzeszy, umrze” (Ez. 18:4). Nie ma znaczenia jakiej człowiek jest narodowości czy jest czarny, biały, czerwony, czy żółty. Jeżeli w ciele człowieka Panuje grzech, jego dusza umrze. Chyba że człowiek ten wyzna swoje grzechy i poniecha ich. W innym wypadku czynimy z Boga kłamcę. Krzyczałem do Boga: „Panie Jezu, potrzebuję Ciebie! Zmień życie i wybaw mnie od moich grzechów”.

Wkrótce potem Bóg powołał mnie do pracy dla Królestwa Bożego. Nigdy nie słyszałem, by wśród moich przodków ktokolwiek był kaznodzieją lub misjonarzem. Jakże więc ja mógłbym zostać kimś takim? Przecież kochałem pieniądze. One były moim bożkiem. Gdybym zechciał zostać kaznodzieją, byłbym tak ubogi jak pastorzy naszego Kościoła. A to budziło we mnie wstręt. Ta cena była dla mnie zbyt wysoka. Przez osiemnaście miesięcy przeżywałem piekło. Buntowałem się przeciwko Bogu: „Panie, nie mogę zapłacić takiej ceny. To zbyt wielkie wymagania!” Jednakże po upływie tych osiemnastu miesięcy, Bóg ukazał mi wyraźnie, że cena jaką płaci się za nieposłuszeństwo jest tysiąckrotnie wyższa niż ta, którą trzeba zapłacić za posłuszeństwo. Nikomu nie życzę, by przeszedł przez takie piekło, przez jakie ja przeszedłem. Kiedy przeminął czas mojego niezdecydowania, zacząłem się modlić tak: „Tak, Panie, chcę głosić Ewangelię, ale pod jednym warunkiem. Nie chcę być kaznodzieją, który dostarcza ludziom rozrywki przez godzinę lub dwie w niedzielę, który tylko ich chrzci, udziela im ślubu i grzebie. To jest za mało.

Chciałbym być kaznodzieją, który głosi Twoją Prawdę, a nie tylko bawi się w Kościół. To wszystko kosztowało mnie zbyt wiele”. Kiedy się nawróciłem, byłem jeszcze bardzo młody. Nie byłem nigdy molem książkowym - przeciwnie, nienawidziłem czytania. Było to dla mnie w szkole męczarnią. Ale gdy Jezus wkroczył w moje życie polubiłem czytanie Biblii. Stała się dla mnie najdrogocenniejszą Księgą. A potem zrobiłem coś jeszcze. Moi bracia mieli wiele świeckich książek i fotografii dziewcząt. Wiedziałem, że dla Pana Jezusa jest to ohydą. I bez wiedzy moich braci zebrałem te wszystkie książki, wrzuciłem je w ogień i spaliłem.

Coraz bardziej zagłębiałem się w czytanie Biblii. Gdy zapraszano mnie wraz z rodziną do naszych przyjaciół, zawsze starałem się z tej wizyty wykręcić. Chciałem zostać sam w domu. Mogłem wtedy czytać Słowo Boże, modlić się i śpiewać. W szkole nigdy nie śpiewałem. Zawsze tłumaczyłem nauczycielom, że nie umiem śpiewać. A teraz po prostu nie mogłem przestać śpiewać. Zacząłem też uczyć się na pamięć jednego rozdziału Biblii po drugim, na przykład z Ewangelii Jana rozdział 15 i 17. Obietnice zawarte w Biblii stały się moim największym skarbem. Szczególne wrażenie robił na mnie tekst z Ewangelii Jana 15:7 - „Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam”. Mówiłem sobie: „To jest większe bogactwo niż pieniądze. To jest więcej niż może nam dać ten świat. Jeśli może być takie życie, w którym otrzymuje się to, o co się prosi - gdyby to nawet była jedyna obietnica Biblii - o ileż jest to cenniejsze niż wszystkie skarby tej ziemi. Jak wygląda życie człowieka, który modli się i jego modlitwy zostają wysłuchane? Tego nie można porównać z niczym”. I to wszystko wypełniało moje serce.

Wiedziałem, co ma nam do zaofiarowania świat. W pobliżu naszego domu znajdowała się ogromna sala tańców. Urządzano w niej wszelkie spotkania towarzyskie, zaręczyny i wesela. Przyjeżdżali tam ludzie z całej okolicy. Nie było więc tak, że nie znałem świata. Wiedziałem jak to jest, gdy ludzie piją i tańczą do białego rana. Wszystko to działo się pomimo że uważaliśmy się za dobrych chrześcijan i nigdy nie opuszczaliśmy nabożeństw. Ale z chwilą gdy Jezus wkroczył w nasze życie, straciliśmy upodobanie do takich rzeczy i interesował nas już tylko On i Jego Słowo. Wszystkie tak liczne obietnice zawarte w Biblii stały się dla nas więcej warte niż to, co mógł zaofiarować nam świat. Wciąż powracałem do tych słów: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które ja czynię, i większe nad te czynić będzie; bo ja idę do Ojca” (Jn 14:12). We wszystkich Ewangeliach szukałem tego, co Jezus mówił i co czynił. I w modlitwie pytałem: „O, Panie Jezu, czy nie zrobiłeś żadnego błędu?” I znowu czytałem to miejsce: „... ten także dokonywać będzie uczynków, które ja czynię” (Jn 14:12), a Pan Jezus nie poprzestaje na tym. Dalej mówi, że my będziemy dokonywać większych rzeczy niż On, bo On idzie do Ojca. O tych słowach często myślałem całymi dniami.

Zajmowały mnie one nawet we śnie. Czy coś podobnego jest w ogóle możliwe? Czy dotyczą one również mnie, ponieważ i ja wierzę w Pana Jezusa? W końcu nie mogłem już zrobić nic innego, jak tylko przyjąć te Słowa Jezusa. Jego obietnica dotyczy wszystkich, którzy w Niego wierzą, a więc mnie również. To ja miałem robić to, co czynił Jezus; i nie tylko to, ale o wiele większe rzeczy. Nie dlatego, że byłem kimś szczególnym, ale dlatego, że On poszedł do Ojca.

Nie mogę tu wyliczyć wszystkich obietnic, które w tamtym okresie stały się dla mnie szczególnie cenne. Spośród wielu wymienię tylko jeszcze jedną. W Ewangelii Jana 16:24 Pan Jezus mówi: „Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna”. Nie trzeba radować się rzeczami, które daje ten świat. Możemy doznać pełnej radości, gdy poprosimy o nią w imię Jezusa. Z uwagi na powołanie mnie do służby zwiastowania, często modliłem się tak: „Panie Jezu, jeżeli mam zwiastować Ewangelię, to chciałbym tak ją głosić, jak Ty”. Pan Jezus nie mówił przecież tylko w synagodze, ale najczęściej kazał na świeżym powietrzu. I wyobrażałem sobie, że ja też nie będę zwiastował tylko w kościołach lub na zebraniach.

Gdy ukończyłem już swoje wykształcenie, Pan Jezus uczynił coś zupełnie nieoczekiwanego. Ukazał mi, że mam głosić Słowo Boże nie tylko wśród białych ludzi, ale również wśród czarnych Zulusów. Było to dla mnie tak niezwykłe dlatego, że przed moim nawróceniem byłem zdania, że czarny człowiek nie jest równy urodzeniem ludziom białym. Nie mogłem sobie wtedy wyobrazić, że Czarny może czuć i myśleć tak jak Biały. Dzisiaj wstydzę się tego. Większość czasu spędzam teraz wśród Czarnych i żyję wśród nich. To, co kiedyś odrzucałem od siebie precz, teraz przyjąłem, bo Pan Jezus wkroczył w moje życie. Co zdumiewające, Bóg otworzył mi drzwi do czarnych Zulusów. Z początku nie umiałem mówić ich językiem, a co dopiero wygłaszać kazania w Zulu. Nigdy dawniej nie chciałem marnować czasu na nauczenie się tego języka, bo nie interesowałem się tymi pogardzanymi przeze mnie „Kaframi”. Jednakże przez miłość do Jezusa zwalczyłem swoją niechęć i byłem gotowy pójść do nich.

WALKA Z MOCAMI CIEMNOŚCI – NIEPOWODZENIA W SŁUŻBIE

Zanim nastąpiło przebudzenie, byłem misjonarzem przez dwanaście lat. Wygłaszałem kazania bez przygotowania, prosto z serca, chociaż znałem pastorów, którzy tego nie robili. Niektórzy twierdzili, że należy uważać na to, co się mówi. Możliwe, że ludzie uciekają z kościołów, gdy głosi się im Prawdę. Ale ja mówiłem Zulusom: „Nawróćcie się i zmieńcie swoje życie. Jeśli tego nie zrobicie, znajdziecie się na drodze do piekła”. Zulusi odpowiadali mi na to: „Słyszymy co mówisz, ale musisz nas zrozumieć. Chrześcijaństwo jest religią Białych. My mamy swoją religię. Ty jesteś chrześcijaninem, ponieważ twoi przodkowie byli chrześcijanami. Gdybyś urodził się w zuluskiej rodzinie, byłbyś taki jak my. Chrześcijaństwo jest dobre i zachodnia cywilizacja przyniosła nam wiele korzyści. Wybudowaliście nam kościoły i szkoły. Ale to nam nie wystarcza. Oprócz tego chcemy zachować naszą tradycję. Chcemy nadal wyznawać kult przodków. Nawet jeżeli jesteśmy chrześcijanami, to z naszym chorym dzieckiem musimy iść do czarownika, aby dowiedzieć się dlaczego dziecko jest chore i kto na nie rzucił tę chorobę. Kiedy ktoś umiera, musimy urządzić święto zmarłych dla niego, aby duch jego mógł powrócić i abyśmy mogli oddawać mu cześć, bo duch zmarłego mieszka w żmii. I naszym zwyczajem jest wziąć z uczty ‘mancishane’ (małe naczynie do piwa) i kawałek mięsa, aby podać to duchom naszych zmarłych”. (Służące temu miejsce znajduje się zazwyczaj przy tylnej ścianie zuluskiej chaty).

Próbowałem im wytłumaczyć, że kult przodków, to sprawa diabelska i że mając Jezusa nie potrzebujemy tego wszystkiego. Jednakże oni tłumaczyli mi na swój sposób, że chrześcijaństwo jest jak woda, którą wylewa się na ogień. Płomienie wprawdzie gasną, ale żar zostaje. I to jest powodem dla którego trzymają się swojej starej tradycji, która ich zdaniem sięga sedna sprawy. Daremnie próbowałem wytłumaczyć im, że zupełnie wystarczy mieć Jezusa.

Pewnego dnia modliłem się usilnie: „O, Panie, proszę, bądź dziś ze mną, gdy będę odprawiał nabożeństwo. Daj mi mądrość i moc Twego Ducha Świętego. Daj mi Twoje Słowo i Twój autorytet, abym mógł przekonać Zulusów, że nie jesteś tylko Bogiem ludzi białych, ale jesteś Synem Bożym, który za wszystkich umarł, zmartwychwstał i wstąpił na niebiosa”. Bardzo starannie przygotowałem swoje kazanie. Zacząłem od Starego Testamentu, opowiadając co prorocy prorokowali o Jezusie Chrystusie.

Izajasz, który żył na 600 lat przed urodzeniem Mesjasza, przepowiedział niepokalane poczęcie. Opowiedziałem im jak te wszystkie obietnice zawarte w Starym Testamencie zostały spełnione i jak w końcu Pan Jezus za nasze grzechy umarł na krzyżu i zmartwychwstał, abyśmy żyć mogli. „Nie potrzebujemy czcić Mahometa, którego grób zawierający jego kości, możemy odwiedzić. Nie potrzebujemy Buddy, który umarł i na tym się skończyło. To są martwi bogowie. Natomiast Jezus jest Bogiem żywym. Jego grób jest pusty, ponieważ On zmartwychwstał. Wstąpił na niebiosa i dana Mu jest wszelka moc na niebie i na ziemi. Nie ma żadnego innego imienia danego ludziom, przez które mogliby zostać zbawieni, poza imieniem Jezus. Dla wszystkich ludzi niezależnie od koloru ich skóry istnieje tylko jedna droga: Jezus Chrystus. On jest Drogą, Prawdą i Żywotem. On się nie zmienia i wciąż jest Ten sam, co przed dwoma tysiącami lat. I jak wtedy ludzie mogli do Niego przyjść, tak my dzisiaj też możemy przyjść do Niego”.

Ledwo skończyłem moje kazanie, podeszła do mnie stara kobieta i spytała: „Mfundisi (pastorze), czy to co nam powiedziałeś jest prawdą?”

„Tak” - odpowiedziałem.

„Ten Jezus, ten Bóg ludzi białych, naprawdę żyje? Czy jest dokładnie tak, jak powiedziałeś?”

„Tak!”

„I ty możesz z nim rozmawiać?”

„Oczywiście. I ty też możesz z Nim porozmawiać. Nazywamy to modlitwą. Każdy może się modlić”.

„Och”, - powiedziała, - „tak się cieszę, że znalazłam człowieka, który służy żywemu Bogu. Mam dorosłą córkę, która jest zupełną wariatką. Czy mógłbyś poprosić swego Boga, aby ją uzdrowił?”

Nie wiedziałem co powiedzieć. Cóż za osioł ze mnie! Myślałem, że zapędzę tych ludzi w kozi róg, a tymczasem sam wpędziłem się w sytuację bez wyjścia. Jak mam się z tego wyplątać? Przecież nie mogę po prostu poprosić Boga, aby uzdrowił tę dziewczynę! Co to będzie? Co ja mam zrobić? Oto stoi przede mną prosta kobieta-poganka. Gdyby to przynajmniej była osoba inteligentna, to mógłbym jej zadać parę pytań: „Czy jesteś pewna, że wolą Bożą jest, aby twoja córka wyzdrowiała? Czy jej choroba nie jest krzyżem, który masz ponieść? I czy w ogóle Bóg uzna ten właśnie czas za właściwy aby ją uzdrowić?”

Biblia mówi przecież o krzyżu, który mamy nieść, o woli Bożej, której mamy się poddać i o określonym czasie ustalonym przez Boga. Gdybym jednak chciał to wszystko wytłumaczyć prostej pogance, to tylko ją tym zdenerwuję... I tak siedziałem w pułapce i nie wiedziałem co mam robić. Zewnętrznie byłem zupełnie spokojny i nie dałem poznać po sposobie jak jestem bezradny.

Wreszcie zwróciłem się do tej kobiety i zapytałem: 

„Gdzie jest twoja córka? Tutaj?” 

„Nie, jest w domu.” Trochę mi ulżyło. Jak będę miał trochę czasu, to na pewno coś wymyślę!

„A gdzie ty mieszkasz?”

„Niedaleko stąd, około jednego kilometra.”

„Czy możemy dojechać tam samochodem?”

„Tak, do połowy drogi. Potem trzeba iść piechotą.”

„Dobrze, daj mi teraz trochę czasu. Uporządkuję tu wszystko i pójdę z tobą.”

Po drodze opowiedziała mi, że jest wdową. Mąż umarł cztery lata temu. W domu jest tylko ta jedna córka. Syn pracuje w Durbanie i jest żonaty. Kiedy doszliśmy na miejsce, rzuciłem okiem w głąb jej chaty i zawołałem przerażony: „Ależ nie opowiedziałaś mi nawet połowy tego, co tu widzę!”

Ujrzałem bowiem siedzącą pośrodku chaty dziewczynę, której ramiona skrępowane były drutem. Drut wrzynał się w ciało tak głęboko, że powstały krwawiące obficie rany. Całe ciało dziewczyny pokryte było ranami i bliznami. Niektóre były już zagojone, inne zupełnie świeże. Dziewczyna z taką siłą szarpała swoje więzy, że drut wrzynał się głęboko w ciało. Szarpiąc się, nieustannie mówiła obcymi językami. Nie zawsze można było zrozumieć, w jakim języku mówi.

„Jak długo jest już tak związana?” - spytałem matki.

„Przez ostatnie trzy tygodnie nie przestała mówić ani przez chwilę. Mówi dzień i noc. Nic nie je i nie śpi. Przynosimy jej jedzenie, ale ona bierze talerz i rzuca nim o ścianę”.

„Ale dlaczego nie wiążecie jej jakimś miękkim sznurem? Przecież to okrucieństwo związywać ją drutem.”

„Próbowaliśmy już wszystkiego. Ona przerywa najmocniejsze sznury. A potem biega po okolicy i nie możemy jej złapać. Chodzi do ogrodów i na pola sąsiadów, wyrywa tam z ziemi kapustę, kukurydzę i inne jarzyny. Niszczy wszystko. Ludzie boją się jej, mężczyźni chwytają kije, biją ją i szczują psami. Często biegnie gdzieś w góry i długo nie wraca.” Kobieta spojrzała na mnie i ze łzami w oczach spytała:

„Czy możesz sobie wyobrazić, co to jest dla matczynego serca mieć takie dziecko?”

A potem zaczęła opowiadać dalej: „Moja córka zrywa też z siebie odzież, drze ją w kawałki i potem biega nago. Jest bardzo niebezpieczna. Jest tu w okolicy pewien mężczyzna, który ma dużą bliznę po ugryzieniu. To ona go ugryzła. Gdy się w kogoś wgryzie, to nie puszcza dopóki ktoś inny nie przybiegnie na pomoc. Kiedyś wtargnęła do szkoły i dzieci ze strachu wyskoczyły przez okna i uciekły przed nią.

Komitet szkolny kazał mi powiedzieć, że muszę coś zrobić, aby takie wypadki nie powtórzyły się. Zajrzyj do mojej obórki. Nie mam ani jednej krowy, ani jednej kozy czy owcy. Wszystkie zwierzęta jakie miałam, musiałam ofiarować duchom. A krowy, których nie zarżnęłam musiałam sprzedać, żeby zapłacić czarownikowi. Teraz jestem już zupełną nędzarką i nie mam więcej ani grosza. Nie mam też już więcej sił...”

I płacząc tak zakończyła swoją opowieść:

„Wiesz, nieraz już chciałam wziąć nóż i poderżnąć mojej córce gardło. Albo skończyć ze sobą. Ale zawsze coś mnie powstrzymywało: Cóż stanie się z moim dzieckiem? Nikt nie będzie się o nią troszczył. A teraz jestem taka szczęśliwa, że znalazłam człowieka, który służy żywemu Bogu. Może jest jeszcze jakaś nadzieja?”

Kiedy kobieca to powiedziała, poczułem się tak, jakby mi serce w piersi stanęło. Zawołałem w duszy do Boga: „O, Panie! Nadal jesteś tym samym Bogiem jak dawniej. Czy nie możesz w to wkroczyć?”

Potem poszedłem do kilku z moich współpracowników i opowiedziałem im moje przeżycie. Spytałem czy zechcą modlić się wraz ze mną za tę dziewczynę. Następnie pojechałem na farmę moich rodziców i poprosiłem, by dali nam do dyspozycji pokój, w którym moglibyśmy ją umieścić na czas naszych modlitw. Rodzice zgodzili się i przygotowali dla niej pokój. Wraz z kilkoma mężczyznami przewieźliśmy dziewczynę do domu moich rodziców.

Tymczasem o całej tej akcji dowiedział się cały szczep. Powiedziałem swoim ludziom: „Popatrzcie, przez długie lata modliliśmy się o przebudzenie, ale dotychczas nie doczekaliśmy się go. Być może to właśnie jest ta zapałka, którą możemy zapalić, aby zapłonął ogień. Gdyby ta dziewczyna została uzdrowiona, to przebudzenie mogłoby wybuchnąć, bo zna ją cały szczep, od naczelnika do małego dziecka, młodzi i starzy. Jakież to byłoby zwycięstwo na chwałę naszego Pana Jezusa, gdyby dziewczyna została uzdrowiona. Zulusi poznaliby wtedy, że Jezus jest jedynym prawdziwym Bogiem.” Ledwo przyprowadziliśmy dziewczynę do ładnie urządzonego pokoju, zaraz zaczęła łamać krzesła i przewróciła stół. W końcu musieliśmy wynieść z pokoju wszystkie meble, zostawiając tylko łóżko. Ale wtedy dziewczyna zaczęła wyrywać z łóżka sprężyny. Musieliśmy więc wynieść również łóżko, zostawiając jej tylko „Icansi” (matę z trawy) i koc. Następnym wyczynem naszej podopiecznej było potłuczenie szyb okiennych i połamanie futryn. W niespełna parę godzin pokój wyglądał jak chlew i to taki, w którym mieszka nie jedna świnia, ale co najmniej kilka.

Przez trzy tygodnie modliliśmy się dzień i noc, ale dziewczyna nie została uzdrowiona. Ja za to byłem wykończony i bliski nerwowego załamania. Dziewczyna bez przerwy śpiewała swoje spontaniczne pieśni. Ktoś mi poradził wzywanie krwi Jezusowej, czego diabeł się boi i ucieknie. Ale to również nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie - dziewczyna zaczęta bluźnić krwi. Ciągle rozbrzmiewały te straszliwe bluźniercze pieśni o krwi i śmierci Pana Jezusa, jakie tylko sam diabeł potrafi wymyślić. Podczas tego wszystkiego dziewczyna siedziała na pół obnażona albo zupełnie naga w swoich ekskrementach. Nagimi stopami waliła jak miotem w drewnianą, podłogę, żeby ją rozwalić. Trwało to godzinami, i tego hałasu i bluźniących Bogu pieśni nie można już było wytrzymać.

Nie mogłem tego wszystkiego zrozumieć. Zrobiliśmy tak, jak uczy nas Biblia, ale to nie działało. Praktyka różniła się od teorii. Czułem się tak, jak ci zwolennicy teorii ewolucji, mędrcy tego świata, którzy twierdzili, że nie istnieje żaden Stwórca, że nie ma Boga. Przed milionami albo nawet miliardami lat, mówili, byliśmy rybami i tym rybom wyrosły z czasem nogi. Wykształciła się z tego nie tylko żaba, ale i małpa. Małpa w jakiś sposób zgubiła swój ogon i tak oto miała powstać ludzkość. Wyznawcy tej nauki mogliby to wszystko dokładnie wyjaśnić, bo - mogą nawet dokładnie określić czas, w jakim przebiegał ten rozwój. Jednakże dziwnym trafem zawsze istniał jakiś „missing link” (brakujące ogniwo). Przed laty, ogłoszono, że niejaki profesor Smith odkrył rybę nazwaną Coelacanth. Profesor sądził, że tym samym znalazł to brakujące ogniwo. Ale ku jego wielkiemu rozczarowaniu nie zostało to potwierdzone.

Dokładnie jak on się czuł - czułem się teraz ja. Teoria była dobra, ale nie zgadzała się z praktyką. Co więc miałem zrobić? Czy miałem pójść do tej matki i powiedzieć, że jej córka nie została uzdrowiona? Wszyscy ludzie w całej okolicy wiedzieli, że my, chrześcijanie, modlimy się za tę dziewczynę. Słyszeli, jak mówiłem im w kazaniach: „Nie chodźcie do czarowników, nie składajcie duchom ofiar z wołów i kóz. Jezus jest odpowiedzią na każdy problem. Przyjdźcie do Niego”. I teraz oni czekali, co się stanie. A my, chrześcijanie, zawiedliśmy. Ze wszystkich naszych sił modliliśmy się: „O, Boże! Nie o nas tu chodzi. Ludzie nie powiedzą, że to myśmy zawiedli, ale powiedzą: zawiódł Jezus”.

Ale niebiosa były głuche na nasze głosy. Nie było żadnej odpowiedzi na nasze modlitwy! Wreszcie zrezygnowaliśmy i trzeba było dziewczynę odwieźć z powrotem do jej domu. Błagałem potem Pana: „O Boże, proszę Cię, poślij mnie w jakieś inne miejsce. Nie mogę dłużej stać przed tymi ludźmi i wygłaszać kazań. Muszę być wobec nich uczciwy i nie mogę bronić czegoś, co nie sprawdza się w praktyce. Muszę też być uczciwy wobec samego siebie. Mam serce i mam sumienie”.

Ostatecznie nie mogłem przecież pójść do tych ludzi i powiedzieć im, że Boga nie ma, i że religia białych ludzi nic nie jest warta. Najlepiej byłoby, gdybym przeniósł się gdzie indziej. Ale jednocześnie powiedziałem sobie, że już nigdy nie będę wygłaszał tak niemądrych kazań i pakował się przez to w tak trudną sytuację, w której się właśnie znalazłem.

Od tego czasu nie mogłem więcej wierzyć, że Biblia głosi Słowo Boże i że wszystko co jest w niej napisane - jest prawdą. Być może jakaś część Biblii jest zgodna z prawdą, a inne - nie. Odrzuciłem wszystko, co nie zgadzało się z moim doświadczeniem i tokiem myśli. Byłem jak ten głupiec, który siedzi na tronie i wyrokuje co jest prawdą, a co nie. Mówiłem sobie: „To dotyczy dzisiejszych czasów, a tamto nie. To odnosiło się do okresu sprzed dwóch tysięcy lat, ale dziś nie jest już ważne. Sprawy się zmieniły. Nie możemy oczekiwać, że prawdą jest wszystko, co czytamy w Biblii”.

Przez te wszystkie lata głosiłem Ewangelię i niekiedy zdarzało się, że podczas jednego nabożeństwa setki ludzi występowało do przodu, aby przyjąć Pana Jezusa. Zanim odeszli, przeważnie odmawiałem z nimi modlitwę pokutną. Znałem tych młodych ludzi i wiedziałem jakiego rodzaju książki czytają w domu. Wiedziałem też, że niektórzy mieli nawet pornograficzne pisma - i wszyscy oni przyjęli Pana Jezusa! Znałem młodych mężczyzn, którzy nie potrafili przejść obok księgarni bez obejrzenia fotografii nagich dziewcząt na wystawie. Ba, niektórzy nawet kupowali je i zanosili do domu, gdzie chowali je przed rodzicami. I wszyscy ci młodzi ludzie przyjęli Pana Jezusa!

Pan Jezus przy studni Jakuba powiedział Samarytance: „Każdy, kto pije tę wodę, znowu pragnąć będzie; ale kto napije się wody, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki” (Jn 4:13.14). Nie, to nieprawda, mówiłem sobie. Czyż są na świecie ludzie bardziej spragnieni od chrześcijan? Niektórzy chrześcijanie pragną nawet różnych obrzydliwych grzechów, a gdy nie mogą grzeszyć jawnie - grzeszą w ukryciu. Przyszli kiedyś do Jezusa i napili się, ale wciąż jeszcze są spragnieni. Jedni pragną papierosów, inni alkoholu, jeszcze inni seksu i innych światowych uciech. Dzieci pytają, dlaczego nie wolno im iść na tańce czy do kina i używać życia tak, jak robią to ich rówieśnicy. Wiele trudności sprawia rodzicom właściwe wychowanie dzieci. Ale wszyscy są chrześcijanami!

Jezus zrobił chyba jakiś błąd albo winni są przynajmniej autorzy Nowego Testamentu. Jan nie zapisał chyba dokładnie tego, co mówił Jezus. Moje doświadczenia były zupełnie inne. Ci młodzi ludzie przyszli do mnie, modliłem się z nimi, a oni przyjęli Pana Jezusa. Pozostali jednak nadal brudni. Ich styl ubierania się jest zupełnie taki sam, jak ludzi tego świata. Ale Biblia uczy nas: „Nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie” (I Jn. 2:15). Widząc na ulicy chrześcijanina i człowieka światowego, często nie można zauważyć żadnej między nimi różnicy. Ale Biblia mówi: „Nie upodobniajcie się do tego świata” (Rzym. 12:3).

Wiele było w Biblii wierszy, w których prawdziwość wątpiłem, ponieważ nie mogłem uwierzyć w to, o czym mówiły. Wierzyłem temu, czego doświadczyłem, co widziałem i co słyszałem. Minęło jeszcze sześć dalszych lat nim wreszcie po dwunastu latach służby kaznodziejskiej przybyłem do Mapumulo. Wciąż myślałem i przypominałem sobie jak to było, gdy Bóg powołał mnie ongiś do głoszenia Ewangelii. Czy nie powiedziałem wtedy: „Panie, jeśli będę kaznodzieją, głoszącym Ewangelię, nie chcę bawić się w kościół”. A gdy teraz pytałem sam siebie: Erlo, co robiłeś przez ostatnich dwanaście lat? - musiałem wyznać, że cały czas bawiłem się. Wygłaszałem kazania przez dwanaście lat i nie mogę wskazać nawet dwunastu ludzi, którzy byliby chrześcijanami na biblijną miarę. Przypomniałem sobie słowa apostoła Pawła: „A to wiedz, że w dniach ostatecznych nastaną trudne czasy: ludzie bowiem będą

(...) zdradzieccy (...) miłujący więcej rozkosze niż Boga, którzy przybierają pozór pobożności, podczas gdy życie ich jest zaprzeczeniem jej mocy; również tych się wystrzegaj” (II Tym. 3:1.4.5). Gdzie są ludzie posiadający tę moc, o której mówi Biblia? Ja jej nie mam. I nie mogę dłużej tak żyć. Widzę innych ludzi, którzy najwidoczniej używają życia. Zarabiają pieniądze, podczas gdy ja stoję tu jako ten ubogi misjonarz i głoszę coś, co jest teorią, która nie zgadza się z praktyką.

Zwołałem swój zuluski zbór i ogłosiłem swoje bankructwo: „To już koniec, nie mogę tak dłużej żyć”. Być może problem polegał również na tym, że posługiwałem się teologicznymi pojęciami i chciałem interpretować wszystko. Być może ci ludzie byli zbyt niewykształceni i prymitywni. Gdyby nauczyli się czegoś więcej, mogliby lepiej pojąć Prawdę. Ale nagle przypomniałem sobie pewne słowa z Biblii. Któregoś dnia Jezus przywołał do siebie małe dziecko, postawił pomiędzy uczniami i rzeki: „Zaprawdę powiadam wam, kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecię, nie wejdzie do niego” (Łuk. 18:17).

Każdy chrześcijanin i każdy ksiądz powinien wziąć sobie te słowa do serca. W Ewangelii Mateusza 18:3 Jezus mówi: „...jeśli się nie nawrócicie, i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebios”. Jezus nie chce przez to powiedzieć, że mamy zdziecinnieć, ale że mamy „jak dzieci” mieć dziecięcą wiarę. A to jest różnica.

Te słowa Jezusa sprawiły, że postanowiłem odrzucić moją tak zwaną mądrość i zacząć czytać Biblię z dziecięcą wiarą. Spytałem następnie tych Zulusów czy byliby gotowi przychodzić dwa razy dziennie na godziny biblijne. Rano o siódmej i wieczorem o piątej.

„Weźmiemy do rąk Biblię i nie będziemy nic tłumaczyli ani wyjaśniali. Nie będziemy się też usprawiedliwiali, a tylko zaakceptujemy wszystko tak, jak jest napisane. Jeżeli Bóg rzeczywiście jest biblijnym Bogiem i Jego Słowo odpowiada prawdzie, to spróbujmy stwierdzić czy wszystko się zgadza. Jezus powiedział, że nie przyszedł po to, by sądzić świat; świat osądzony będzie słowem, które On głosi. Wypróbujemy to i zbadamy samych siebie. I nie będziemy też mówili, że to, co czytamy, nie dotyczy dzisiejszych czasów, że zostało napisane dla ludzi, którzy żyli przed dwoma tysiącami lat. Przyjmiemy wszystko tak, jak jest napisane”. I wszyscy zgodzili się na moją propozycję.

MOC DUCHA ŚWIĘTEGO DYNAMICZNIE WSPOMAGA SŁUŻBĘ

Gdy zaczynaliśmy nasze studia biblijne w Mapumulo, był koniec roku 1966. Postanowiliśmy, że nie będziemy wyłuskiwali po jednym wierszu z różnych miejsc Biblii, na wzór dzieci wyskubujących najpierw z ciasta wszystkie rodzynki. Dzieci można zrozumieć, ale gdyby robili tak dorośli, byłoby to dziecinadą. Niektórzy ludzie mają swoje ulubione wersety, które wciąż cytują. Określone nastawienie duchowe skłania ich do opierania całej biblijnej nauki na słowach: „Bóg jest miłością”. A ponieważ Bóg jest Bogiem miłości, to piekło nie może istnieć. W ten sposób powstaje błędna nauka. Myśmy powiedzieli sobie, że nie chcemy tak postępować: „Będziemy każdą Księgę zaczynali od pierwszego wiersza i zgłębiali ją aż do wiersza ostatniego. Wtedy zobaczymy cały obraz, a nie tylko jego cząstkę”.

Zulusi mają taką legendę, która dobrze pasuje do naszej sytuacji. Trzech niewidomych mężczyzn zapragnęło dowiedzieć się jak wygląda słoń. Ktoś zaofiarował się, że zawiezie ich swoim samochodem do ogrodu zoologicznego. Zaprowadzono ich do zagrody łagodnego słonia i każdy z nich mógł go zbadać dotykiem. Pierwszy mężczyzna podszedł do słonia, stanął przy jego tylnej nodze i objął ją ramionami. „A więc tak wygląda słoń?” - zapytał. Drugi niewidomy przeszedł trochę dalej do przodu i dotknął ogromnego cielska słonia. Powiódł rękami wzdłuż jego brzucha i zawołał „Czy to naprawdę jest słoń?” „Tak, tak wygląda słoń” - brzmiała odpowiedź oprowadzającego. Trzeci z mężczyzn stanął blisko trąby i obmacał ją od dołu do góry. Wszyscy trzej byli zachwyceni, że wreszcie „zobaczyli” słonia. Wrócili do domu bardzo podnieceni. W wiosce spytano ich czy wiedzą już teraz jak wygląda słoń. Pierwszy niewidomy tak opisał swoje obserwacje: „Mówię wam, ten słoni jest jak gruby pień drzewa”. Drugi zawołał: „Ależ człowieku! Co ty wygadujesz! Ja przekonałem się dokładnie, nie będziesz mi tu opowiadał głupot. Słoń jest taki jak wielki balon”. Tu wtrącił się trzeci niewidomy i zaprzeczył obu swoim przyjaciołom: „Ależ gdzieście byli? Ja obmacałem słonia własnymi rękami i wiem, że on jest jak długi wąż”. I w końcu wszyscy trzej pokłócili się. Każdy z nich „widział” słonia, ale problem polegał na tym, że każdy dotykał tylko jednej części zwierzęcia.

Uznaliśmy, że ta historia pasuje do naszej sytuacji, i że nie będziemy postępowali tak, jak ci trzej niewidomi, chociaż są naturalnie chrześcijanie ślepi na wiele biblijnych spraw. Nie pamiętam już dziś dokładnie, jak do tego doszło, że zaczęliśmy od Dziejów Apostolskich. Przez wszystkie minione lata szczególnym upodobaniem darzyłem pierwszych chrześcijan. Relacji o pierwotnym zborze nie można czytać bez wzruszenia. Zaczęliśmy więc od pierwszego wiersza w pierwszym rozdziale tej Księgi i od samego początku Pan zdobył nasze serca. Dzieje Apostolskie rozpoczynają się od słów: „Pierwszą księgę, Teofilu, napisałem o tym wszystkim, co Jezus czynił i czego nauczał od początku”. Łukasz pisał o tym, co Jezus rozpoczął, a Dzieje Apostolskie są dalszym ciągiem opowieści o tym, co Jezus czynił. Gdy Pan Jezus żył na tym świecie, był to sam początek Jego działalności, która nie skończyła się z chwilą Jego śmierci. Jezus powiedział swoim uczniom: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakżebym pragnął, aby już płonął. Chrztem mam być ochrzczony i jakże jestem udręczony, aż się to dopełni” (Łuk. 12:49.50). Nie miał to być chrzest wodą.

Tym chrztem była męka i śmierć krzyżowa Jezusa. Pan Jezus nie mógł zapalić ognia Ducha Świętego dopóki nie stoczył walki w Getsemane. Tam popłynął Jego pot, spadając na ziemię jak krople krwi. Po śmierci na krzyżu, po Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu mógł nareszcie dokończyć dzieła, dla którego przyszedł na ten świat. Teraz mógł dalej prowadzić swoją pracę, w całej pełni swojej mocy, siedząc po prawicy Ojca. Nareszcie nadszedł czas, by zapalić ogień. Czytając Dzieje Apostolskie możemy zobaczyć, jak Pan Jezus w całej mocy swego Zmartwychwstania, w pełni swojej wszechmocy działa przez swoich uczniów. Ludzie mówili wtedy: „Młodym winem się upili”. A inni drwili albo zdumiewali się. Piotr zaś odpowiedział im: „Mężowie judzcy i wy wszyscy, którzy mieszkacie w Jerozolimie (...). Ludzie ci nie są pijani, jak mniemacie, gdyż jest dopiero trzecia godzina dnia, ale tutaj jest to, co było zapowiedziane przez proroka Joela: „I stanie się w ostateczne dni, mówi Pan, że wyleję Ducha mego na wszelkie ciało i prorokować będą synowie wasi i córki wasze, i młodzieńcy wasi widzenia mieć będą, a starcy wasi śnić będą sny”.

Gdy przeczytaliśmy te słowa, powiedzieliśmy: „Ależ my teraz jesteśmy bliżej ostatecznych dni niż tamci ludzie żyjący przed dwoma tysiącami lat. Jeżeli ta obietnica dotyczyła ich, to o ileż bardziej dotyczy nas, żyjących dzisiaj”. Nie trzeba wielkiej inteligencji, by zorientować się, że żyjemy w tym samym okresie czasu co zbór pierwotny i że do końca tej epoki dojdziemy dopiero wtedy, gdy Pan Jezus przyjdzie ponownie, aby zabrać swoją oblubienicę. W wymiarze duchowym znaczy to, że żyjemy w tym samym „tygodniu”. Słowo Boże mówi: „...u. Pana jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (II Ptr. 3:8). Tak więc dwa tysiące lat, to jest przedwczoraj i nie doszliśmy jeszcze nawet do połowy tygodnia. Bez wątpienia więc to, co dotyczy pierwotnego zboru, dotyczy również nas.

Im dalej posuwaliśmy się w czytaniu, tym bardziej poruszone były nasze serca. Przeczytaliśmy, że Pan Jezus rozkazał uczniom, by nie ruszali się z Jerozolimy dopóki nie zostaną ochrzczeni tym chrztem, o którym mówił Jan Chrzciciel. Wiele dyskutuje się dziś na temat chrztu. Jedni twierdzą, że musi się on odbyć w taki, a nie inny sposób, drudzy im zaprzeczają, a jeszcze inni uważają, że musi się odbywać w pewnym określonym czasie. Pamiętam pewne wielkie wolne zgromadzenie gdzieś około 1952 roku w Pretorii, kiedy to dr Edwin Orr zrobił coś niezwykłego. Otóż, poprosił o wystąpienie do przodu dwóch pastorów - reformowanego i z Kościoła Baptystów, i zadał im pytanie: „Kto z panów zużywa do chrztu więcej wody?” Pomyślałem sobie: „O biada! Jak taki człowiek może stawiać tego rodzaju pytania! Takich rzeczy nie należy robić”. Po otrzymaniu odpowiedzi, dr Orr zwrócił się do obu pastorów: „Widzicie, panowie, to nie ma znaczenia czy zużywacie mniej czy więcej wody. Gdy chrzcicie ludzi, to ich języki w obu wypadkach pozostają suche”.

Czy rozumiecie o co tu chodzi? Chrzest wodą nie zmienia natury języka. Chrzest wodą może mieć takie czy inne działanie w pojęciu różnych ludzi, ale nie sprawia, by ochrzczone dzieci czy ochrzczeni dorośli nie mówili takich rzeczy, jakie nigdy nie powinny wyjść z ust chrześcijanina. Chrzest Duchem Świętym i ogniem oznacza coś więcej, jak widzimy czytając Dzieje Apostolskie. O Janie Chrzcicielu Pan Jezus powiedział, że „nie powstał z tych, którzy z niewiast się rodzą, większy od Jana Chrzciciela...” (Mat. 11:11). Jest przecież Mojżesz, jest Abraham, jest Eliasz - wszyscy oni byli wielkimi mężami Bożymi. Ale właśnie Pan Jezus powiedział, że żaden z nich nie jest większy od Jana Chrzciciela. Na czym polegała jego wielkość? Nie wiadomo o żadnym cudzie, którego miałby dokonać.

Nie słyszymy o żadnym niewidomym, któremu przywróciłby wzrok, o żadnym sparaliżowanym, który zacząłby chodzić. Być może Pan Jezus wiedział, że będziemy mieli wątpliwości i dlatego zaczął to zdanie od słów: „Zaprawdę powiadam wam...” I chociaż Pan Jezus określił Jana Chrzciciela jako największego z mężów Bożych, ten mógł powiedzieć: „Idzie za mną mocniejszy niż ja, któremu nie jestem godzien, schyliwszy się, rozwiązać rzemyka u sandałów jego. Ja chrzciłem was wodą, On zaś będzie chrzcił was Duchem Świętym i ogniem”.

Wiemy czym jest ogień. Jeżeli włożymy weń czarne żelazo, to nie minie wiele czasu, a przestanie być czarne. Żelazo rozżarzy się najpierw do czerwoności, a później do białości. Ogień przepali na wskroś całe żelazo. I tak dzieje się z kimś, kto został ochrzczony Duchem Świętym. Ogień Ducha Świętego przeniknie całą jego istotę z językiem włącznie. Jak już wspomnieliśmy, Pan Jezus kazał swoim uczniom pozostać w Jerozolimie i czekać na spełnienie obietnicy Ojca, że będą ochrzczeni Duchem Świętym. Przez to bowiem otrzymają moc zostania świadkami Jezusa. Pan Jezus musiał im nakazać pozostanie w Jerozolimie. Miało to pewną przyczynę. Być może bowiem inaczej uczniowie by uciekli. My, ludzie, tacy jesteśmy. W obliczu trudnej sytuacji najchętniej byśmy uciekli. Gdy jakaś kobieta ma męża, który jej nie rozumie albo nie robi tego, co ona sobie życzy, to najchętniej by uciekła. Tak samo dzieci, które uważają, że ich rodzice są dla nich zbyt surowi. Bardzo często z tego powodu odchodzą z rodzinnego domu. Istnieją nawet chrześcijanie, którzy przenoszą się z jednego Kościoła do drugiego, ponieważ nie mogą dojść do ładu z poprzednim zborem. Takim ludziom zwykłem mówić: „Jeżeli nie sprawdziliście się tam, gdzie byliście dotychczas, to nie sprawdzicie się też na nowym miejscu”. Zulusi mówią: „Jeśli weźmiesz zgniły ziemniak i włożysz go do worka ze zdrowymi kartoflami, to ten zgniły nie stanie się przez to lepszy, a za to te zdrowe zgniją”.

Jeżeli nie znaleźliśmy aprobaty tam, gdzie nas Bóg postawił, to w innym miejscu też nie będziemy chętnie widziani. Dlatego dobrze jest wytrwać do czasu, gdy Bóg da nam jakąś wskazówkę. Czyż Jerozolima nie była dla uczniów najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie? Jerozolima, gdzie ukrzyżowano ich Pana i Nauczyciela! Uczniowie schowali się za zamkniętymi drzwiami, ze strachu, że również zostaną zabici. Można więc zrozumieć, że Jerozolima wydawała się im najgorszym miejscem na ziemi. A mimo to Jezus powiedział im, że mają tam pozostać dopóki nie otrzymają chrztu Duchem Świętym. Czytaliśmy o reakcji uczniów na ten rozkaz. Spytali Jezusa: „Panie, czy w tym czasie odbudujesz królestwo Izraelowi?” (Czy nadszedł czas spełnienia proroctw?) I jak grom z jasnego nieba spadła na nich odpowiedź Pana: „Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec w mocy swojej ustanowił, ale weźmiecie moc Ducha Świętego, kiedy zstąpi na was...” (Dz. 1:7.8).

Możliwa jest taka sytuacja, że ludzie siedzą u stóp Jezusa. Ale podczas gdy On z nimi rozmawia, oni są zajęci innymi problemami. Co to pomoże, że będziemy zajmowali się proroctwami, a nie przyjęliśmy mocy Ducha Świętego, aby słuchać się Słowa Bożego i czynić to, czego Pan Jezus od nas oczekuje. Chyba nigdy jeszcze nie mówiono tak dużo o Duchu Świętym, jak w dzisiejszych czasach. Na całym świecie mówi się o Duchu Świętym. Niestety, nigdy też ludzie nie mieli tak mało pojęcia o Duchu Świętym jak dzisiaj. 

Miałem kiedyś w Holandii szereg wykładów na temat przebudzenia. Pewien kaznodzieja wstał i powiedział: „Miałem dotychczas fałszywe wyobrażenie o przebudzeniu. Myślałem, że przebudzenie ma coś wspólnego z hałasem”. Niektórzy ludzie wyobrażają sobie błędnie, że osoby napełnione Duchem Świętym zachowują się jak pijane. Na podstawie własnego doświadczenia mogę zaświadczyć, że najcichsze chwile w życiu człowieka lub zboru nastają wtedy, gdy działa Duch Boży. Chciałbym opowiedzieć o sprzeczce dwóch chrześcijan. Jeden z nich twierdził: „My jesteśmy lepszymi zielonoświątkowcami niż wy”. Na to drugi odrzekł: „Nie, nasz zbór jest bardziej zielonoświątkowy niż wasz”. „Jak możesz to udowodnić?” „To proste. Widzisz, my o wiele głośniej wołamy ‘Alleluja!’ niż wy!” Zapewniano mnie, że to nie jest anegdotka. Zresztą, spotkałem w Holandii człowieka, który myślał tak samo, jak ten drugi chrześcijanin. Nie wolno duchowych urojeń mylić z działaniem Ducha Świętego.

Pan Jezus mówi, że kiedy Duch Święty zstąpi na człowieka, to zostaje on naznaczony: weźmie moc Ducha Świętego (Dz. 1:8). Skoro otrzymuje przez to jakąś cechę, to zwróćmy uwagę o czym właśnie Jezus tu mówi. Po grecku „moc” nazywa się „dynamis”. Ja myślę przy tym o dynamicie. Dynamit posiada moc i nie używa się go do kruszenia miękkiego piaskowca, ale do wysadzania najtwardszych skał. Moc Ducha Świętego działa tam, gdzie grunt jest tak twardy jak granit. Tam jest najskuteczniejszy. Jezus powiedział swoim uczniom: „Weźmiecie moc...” Mówiąc o tej mocy ludzie przede wszystkim myślą o uzdrawianiu chorych i zapominają przy tym, że uzdrowienie duszy jest o wiele ważniejsze niż uzdrowienie ciała. Uwolnienie od grzechu ma tysiąckrotnie większą wartość niż uzdrowienie z choroby.

Sprawy duchowe stoją na pierwszym miejscu. Nie wolno wyrywać zdań z kontekstu bo fałszuje się przez to sens. Zwróćmy uwagę na całą wypowiedź Jezusa: „...weźmiecie moc Ducha Świętego (...) i będziecie mi świadkami”. Co to znaczy: „świadek”? My mówimy, że świadkiem jest ktoś, kto składa świadectwo o tym co widział i słyszał. W języku greckim znajdziemy natomiast jako odpowiednik słowa „świadek” - słowo „martyr”. Znaczy to „męczennik”, człowiek gotowy umrzeć za swoją wiarę. Jezus uważa zatem, że jeśli weźmiecie moc Ducha Świętego, to będziecie mieli siłę zostać męczennikami. Dziwne! My byśmy powiedzieli: będziecie mieli moc miłowania. Ale mieć siłę umierać? Nie jesteśmy przecież męczennikami i musielibyśmy raczej mieszkać w krajach, w których prześladuje się i zabija ludzi z powodu ich wiary. A jednak... jednak i my możemy być męczennikami. 

W Liście do Hebrajczyków czytamy: „Wy nie opieraliście się jeszcze aż do krwi w walce przeciw grzechowi” (Hebr. 12:4). Co to znaczy? To znaczy po prostu, że ktoś mówi: Wolę raczej umrzeć niż skłamać! Wolę raczej umrzeć niż cudzołożyć z żoną innego mężczyzny! Wolę raczej umrzeć niż kraść. Wolę raczej umrzeć niż być obłudnikiem albo nie dochowywać wiary Panu Jezusowi! Wolę raczej umrzeć niż zgrzeszyć! - Oto w czym przejawia się moc męczennika za sprawę Pana Jezusa. Piotr zaparł się swego Pana. Ale od kiedy wziął moc Ducha Świętego, stał się wiernym świadkiem swego Pana, aby w końcu umrzeć śmiercią męczennika na krzyżu. Przed egzekucją poprosił, by ukrzyżowano go głową w dół, bo nie jest godzien umrzeć tak, jak jego Pan i Nauczyciel. Dzięki mocy Ducha Świętego mógł umrzeć dla Jezusa. Umrzeć za Prawdę.

Apostoł Paweł powiedział: „Ja codziennie umieram” (I Kor. 15:31). Co przez to rozumiał? Jak możemy codziennie umierać? Pan Jezus, żeby tak powiedzieć, umarł już w Getsemane, zanim poniósł cielesną śmierć na krzyżu. Bliski był wtedy zwątpienia i spłynęły z Niego krople potu jak krew, nim zdołał w końcu powiedzieć swemu Ojcu: „...wszakże nie moja, lecz twoja wola niech się stanie” (Łuk. 22:42). Umarł wtedy dla siebie samego. Jeżeli będziemy mogli też tak się pomodlić, to nie będziemy już więcej szukali tego, co nasze, ale poddamy się woli Bożej i zaprzemy się siebie. To jest bardzo trudne i będzie mogło się stać tylko w mocy Ducha Świętego.

Przyjrzyjmy się apostołom, jak w ich postępowaniu uwidoczniała się ta moc Ducha Świętego. Dzieje Apostolskie opowiadają o Piotrze i Janie, jak szli do świątyni, aby się modlić. Przed drzwiami świątyni siedział sparaliżowany żebrak. Piotr powiedział do niego: „Spójrz na nas. (...) Srebra i złota nie mam, lecz co mam, to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!” (Dz. 3:4.6). I on wstał! Zwróćmy uwagę na to, co dokładnie powiedział Piotr. Nie powiedział: „co my mamy, to ci daję”, ale: „co mam, to ci daję”. Jan nie miał daru uzdrawiania chorych. W Nowym Testamencie nie ma wzmianki o jakimkolwiek cudzie uzdrowienia dokonanym przez apostoła Jana, chociaż tak jak Piotr otrzymał on moc Ducha Świętego. Po prostu każdy z nich otrzymał inny dar. Jeżeli zastanawiając się nad działalnością Jana spytamy jaki szczególny dar posiadał, to stwierdzimy, że w swoich kazaniach w szczególny sposób nauczał wiernych w zborach miłości bliźniego, życia we wspólnocie i zgodności we współżyciu z członkami tej wspólnoty. Jan w tak wielkiej mierze doświadczał działania mocy Ducha Świętego, że mógł napisać w swoim pierwszym Liście: „Każdy, kto w nim mieszka, nie grzeszy; kto grzeszy, nie widział go ani go nie poznał. (...) Kto popełnia grzech, z diabła jest...” (I Jn. 3:6.8).

A więc po tym poznaje się narodzonego na nowo chrześcijanina. Jan posuwa się tak daleko, że mówi: „Spójrzcie, nie trudno jest ocenić czy ktoś narodził się na nowo, czy nie. Jeżeli ktoś grzeszy - jest z diabła. Jeżeli naprawdę narodził się na nowo - nie grzeszy. To twarda mowa i nie mieści się w głowie teologom: Ach nie, Jan nie mógł naprawdę tak sądzić! Dobrze, że Jan i chrześcijanie pierwotnego zboru już nie żyją. Być może wszczęlibyśmy przeciwko nim rozruchy. Dobrze rozumiemy, że Janowi Chrzcicielowi ścięto głowę, ponieważ mówił prawdę. Przeczytajmy jego kazanie w Ewangelii Mateusza, rozdział trzeci. Co stałoby się, gdyby takie kazania wygłaszano w naszym zborze?

Apostoł Jan był tak napełniony Duchem Świętym, że nie mógł zrozumieć, iż narodzony na nowo chrześcijanin może nadal kłamać. Nie mógł sobie wyobrazić jak człowiek, który przeżył narodzenie na nowo za sprawą Ducha Świętego, może jeszcze być przyjacielem tego świata. Niezrozumiałe wydawało mu się, że taki człowiek nie jest w stanie zwyciężyć grzechu w swoim życiu. Aby oprzeć się grzechowi i kroczyć od zwycięstwa do zwycięstwa, potrzebna jest większa moc niż ta, która pozwala uzdrawiać chorych. Niezmiernie powierzchowne są dzisiaj nasze oceny i sądy. Gdy tylko ktoś mówi obcymi językami, zaraz powiadamy: „On jest napełniony Duchem Świętym!” A przecież możliwe jest, że ten człowiek wciąż jeszcze kłamie albo cudzołoży. Jakże różni się to od tego, czego uczy nas Biblia, jeśli tylko mamy uszy do słuchania!

CECHY PIERWOTNEGO ZBORU

Im bardziej zagłębialiśmy się w studiowanie Dziejów Apostolskich, tym bardziej czuliśmy się rozbici wewnętrznie. Czytaliśmy ten fragment, w którym Piotr, Jan, Jakub i Filip zebrali się na poddaszu, aby się modlić. Były tam nawet kobiety, byli też bracia Pana i Maria, Jego matka. Napisano: „Ci wszyscy trwali jednomyślnie w modlitwie...” (Dz. 1:14). Działo się to jeszcze przed wylaniem Ducha Świętego w dzień Zielonych Świąt. Śmierć na krzyżu, zmartwychwstanie i wydarzenia, które zaszły do Wniebowstąpienia Jezusa wystarczyły, by zjednoczyć tych ludzi w modlitwie. Ta jedność chrześcijan wydaje mi się największym cudem. Bo normalnie jest tak, że kłócą się między sobą, obmawiają ludzi za ich plecami i zabijają się wzajemnie słowami. Ale tamtymi ludźmi śmierć Jezusa i Jego Zmartwychwstanie wstrząsnęło tak silnie, że zjednoczyli się we wspólnej modlitwie i dlatego można było o nich powiedzieć, że byli jednym sercem i jedną duszą.

Co znaczy dla nas krzyż Jezusa? Później czytamy o tych samych ludziach zgromadzonych w dniu Zielonych Świąt, kiedy to nawróciło się trzy tysiące dusz. Kiedy Duch Święty zstąpił jako Pocieszyciel (w języku greckim: paracletos), uczynił dokładnie to, co zapowiada Jego imię. On, który stoi z nami w pewnym sensie ramię przy ramieniu i który mówi w tym samym języku co my. Tak stało się podczas pierwszego święta, w dzień Zesłania Ducha Świętego. Każdy mógł zrozumieć kazanie Piotra, bo każdy słyszał je w swoim własnym języku. A u nas jest tak, że posługujemy się tą samą mową, ale każdy „nadaje” na innych falach. Innym językiem mówią teolodzy, innym studenci, jeszcze innym politycy.

Uczymy się obcych języków, ale nie rozumiemy własnego. Ale gdy Duch Święty przystępuje do działania, to do każdego przemawia w tym języku, jaki ten ktoś rozumie. I nie ma wtedy znaczenia czy ktoś jest wykształcony, czy niewykształcony, czy należy do tej albo do innej rasy. Duch Święty umie przemówić zrozumiale nawet do małego dziecka. Takie było Jego działanie w dniu Zielonych Świąt. Dlatego dobrze zrobimy nie czytając Słowa Bożego w sposób powierzchowny, ale słuchając go we właściwy sposób i przekazując dalej w niezafałszowanym kształcie.

Podczas jednego z chrześcijańskich zgromadzeń usłyszałem kiedyś, jak znany kaznodzieja wołał: „A teraz pomódlmy się tak, jak modlono się w dzieli Zielonych Świąt, mówiąc innymi językami”. I wtedy zgromadzony zbór zaczął mówić językami. Obok przechodzili ludzie różnych narodowości, ale nikt nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. W pierwszym dniu Zesłania Ducha Świętego było inaczej. Każdy słyszał i rozumiał swój własny język. Nie odrzucam daru mówienia językami, ale musi on być dany przez Ducha Świętego. Z tego to powodu apostoł Paweł napisał do swego współpracownika, Tymoteusza, aby wykładał należycie słowo prawdy, to znaczy rozdzielał to, co musi być oddzielnie, a łączył to, co do siebie przynależy.

Kiedy w dzień Zielonych Świąt trzy tysiące ludzi usłyszało Ewangelię i trafiła ona do ich serc - wszyscy się nawrócili. Co z tego wynikło, możemy przeczytać w Dziejach Apostolskich rozdział drugi, wiersz 42: „I trwali w nauce apostolskiej i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach”. Całymi dniami przebywali razem w jedności ducha, jak jedno serce i jedna dusza. Jakież to cudowne! Tysiące ludzi, młodych i starych, kobiet i mężczyzn, a z pewnością była tam też młodzież i dzieci. Nie byli oni tylko członkami jakiejś kościelnej organizacji, jak to się często zdarza u nas. Są dziś tacy chrześcijanie, którzy oświadczają: „Ach, jakże się cieszę, że nie muszę przebywać stale z tą osobą z naszego zboru. Jak to dobrze, że po kazaniu mogę wrócić do domu i nie muszę mieć z nią więcej do czynienia!” Chrześcijanie zboru pierwotnego dzień po dniu żyli w serdecznej zażyłej wspólnocie, w całkowitej jedności Ducha Świętego. Tak mówi Słowo Boże. 

Było nas wtedy w Mapumulo zaledwie około czterdziestu chrześcijan. Ale jakież tarcia i kłótnie istniały między nimi! Jak często musiałem pełnić rolę rozjemcy, ponieważ ten lub ów nie znosił się z tamtym lub z owym. Jedni krytykowali drugich. I zamiast pójść do swego antagonisty i wyjaśnić z nim różne sprawy, woleli za jego plecami opowiadać o jego wadach. Własną winę przezornie przemilczano, i tak kwitło obłudne chrześcijańskie życie ludzi dwulicowych. Dalej czytamy w Dziejach Apostolskich, że gdy pierwotny zbór modlił się - „zatrzęsło się miejsce, na którym byli zebrani” (Dz. 4:31). Nic dziwnego! Taka modlitwa mogła wstrząsnąć światem. I znowu – czy kiedykolwiek odbywało się tyle modlitewnych zgromadzeń i czy istniało aż tyle kół biblijnych, co dzisiaj? I co się dzieje? Czy dzisiejsi chrześcijanie nie podlegają większym wstrząsom niż kiedykolwiek dawniej? Bo my się modlimy, ale to nie my wstrząsamy światem, tylko świat wstrząsa nami! I łatwo zrozumieć - dlaczego. Nasze własne dzieci wprawiają nas w zmieszanie, nasz własny zbór peszy nas i pytamy zdumieni: jak to jest możliwe, jak mogą dziać się takie rzeczy? We własnym naszym Kościele są nawet tacy ludzie, którzy muszą szybko zawrzeć związek małżeński - i są to członkowie zboru. 

Kiedy w roku 1966 przyglądaliśmy się życiu chrześcijan pierwotnego zboru, to mówiliśmy sobie: „Tamten Kościół oddalony jest od nas nie o dwa tysiące lat, ale jest tak odległy, jak wschód od zachodu. Jakaż różnica! Jeżeli porównamy tamten Kościół z naszym, o którym sądzimy, że jest najlepszy i najpobożniejszy, to co się stanie, gdy sprawy wyjdą na jaw?”

Wtedy zaczęliśmy przyglądać się dokładniej tamtym ludziom. Odnieśliśmy wrażenie, że Jezus nie był dla nich jakimś hobby, nie był Kimś komu poświęcało się koniec tygodnia. Nie, Jezus był ich życiem! Żyli dla Niego każdego dnia tygodnia. Kiedy spotykali się nie byli inni niż kiedy się rozchodzili.

Każdego dnia Jezus był dla nich wszystkim. Niektórzy sprzedawali swój majątek, swoje pola i wszystkie pieniądze składali u stóp apostołów. Jezus znaczył dla nich więcej niż cokolwiek innego. Zbierali się codziennie i wszystko mieli wspólne, nie będąc komunistami. Nikt z nich nie mówił: „To należy do mnie”. Nie byli egoistami, nie myśleli tylko o sobie, byli napełnieni Duchem i żyli dla Pana Jezusa. Patrząc na nich widzimy, jaki powinien być człowiek napełniony Duchem Świętym. Taki człowiek nie żyje dla siebie samego. On żyje dla bliźniego. I to właśnie obserwowaliśmy u pierwszych chrześcijan. A dalej, w rozdziale piątym Dziejów Apostolskich czytamy coś zdumiewającego. Diabeł, który nigdy nie śpi, napełnił serce Ananiasza. Tak, diabeł też może mieć na nas wpływ i dlatego Biblia mówi: „Nie dawajcie diabłu przystępu” (Ef. 4:27). Mówi to do chrześcijan. Nie wolno nam myśleć błędnie, że diabeł nie może wśliznąć się w serce chrześcijanina. Ktoś, kto tak twierdzi, sam nie wie co mówi. Wiemy, że nawet chrześcijanin może kłamać, mimo że narodził się na nowo i mimo że nazywa to „nieszkodliwym kłamstwem”. I w tej samej chwili w serce jego wstępuje diabeł. Dokładnie tak stało się z Ananiaszem. Nie wiemy jaka była tego przyczyna. Wiemy tylko, że zaczęło się to tak, iż on i jego żona postanowili sprzedać swoją posiadłość. Które z nich wpadło na ten pomysł - nie wiadomo. W każdym razie jedno z nich zapoczątkowało lawinę wydarzeń, Być może ta para małżeńska chciała postąpić tak, jak inni. My, chrześcijanie, jesteśmy niekiedy dobrzy w naśladowaniu innych. Jeśli ktoś coś robi, zaczynamy robić to samo, nie wiedząc właściwie dlaczego. Prorok Izajasz mówi: „Wszyscy jak owce zbłądziliśmy” (Iz. 53:6). Jesteśmy jak te owce: jedna owca naśladuje drugą.

Ananiasz i Safira powiedzieli sobie: „I my też tak zrobimy jak inni”. Sprzedali więc swoją posiadłość, być może modląc się przed tą decyzją. Bóg zesłał im nawet kupca - czy to nie było cudowne? Ale później zaczęli się namyślać: „Nie damy wszystkiego apostołom. Zostawmy sobie trochę pieniędzy. Zrobimy minę, że dajemy wszystko, ale ostatecznie możemy chyba zostawić sobie jakąś część”. Nie znamy ich motywów. Może myśleli o swojej przyszłości. W każdym razie w zaciszu swojej sypialni postanowili zgodnie, że część pieniędzy dadzą apostołom, a część zostawią sobie jako rezerwę. Ananiasz wziął pieniądze, poszedł do apostołów i złożył je u ich stóp. Ale Piotr był napełniony Duchem Świętym, który jest Duchem Prawdy, i On mu powiedział: „Piotrze, tu jest coś nie w porządku, coś się tu nie zgadza!” Pod wpływem tej inspiracji, Piotr zawołał: „Ananiaszu, powiedz mi, czy to jest cała suma jaką dostałeś za swoją posiadłość?” „Tak”, odpowiedział Ananiasz. I dalej czytamy co powiedział mu Piotr: „Ananiaszu, czym to omotał szatan serce twoje, że okłamałeś Ducha Świętego i zachowałeś dla siebie część pieniędzy za rolę? Czyż póki ją miałeś, nie była twoją, a gdy została sprzedana, czy nie mogłeś rozporządzać pieniędzmi do woli? Cóż cię skłoniło do tego, żeś tę rzecz dopuścił do serca swego? Nie ludziom skłamałeś, lecz Bogu” (Dz. 5:3.4).

A jakie były następstwa tego kłamstwa? Gdy Ananiasz usłyszał te słowa, upadł martwy na ziemię. Jak widzimy, zbór pierwotny nie tolerował żadnego grzechu, nawet „nieszkodliwego kłamstwa”. Nie mieli dla grzechu ani miejsca, ani czasu i bardzo tego przestrzegali. Tak dalece, że człowiek z powodu swego kłamstwa musiał umrzeć. Tak wyglądał zbór pierwotny, Kościół Chrystusa Zmartwychwstałego. Zadaję sobie pytanie, czy mamy dziś prawo nazywać siebie Kościołem Chrystusowym, widząc co się w nim dzieje. W zborze pierwszych chrześcijan zgrzeszył pewien człowiek. Skłamał. Być może my nawet nie zastanawiamy się nad kłamstwem. Ale tam, ta mała niezgodność z prawdą została wzięta tak poważnie, że tego człowieka kosztowało to życie. Zbór pierwotny i duch tego zboru osądził, że lepsza jest śmierć i grób niż życie w zborze z kłamstwem w sercu.

A co my robimy? Oddajemy Bogu cześć i wielbimy Go jako Króla, jesteśmy społecznością i znosimy wśród nas grzech! Na jakim fundamencie budujemy? Mówimy: „Ale to jest przecież członek naszej kościelnej społeczności, urodzony wśród nas i nawet ochrzczony. Jest członkiem zboru”. W dzień Sądu ten człowiek będzie płonął jak stóg siana; nikt bowiem nie jest członkiem Kościoła Chrystusowego, kto sam nie jest członkiem ciała Chrystusowego, żywego i świętego Pana. Nie może po prostu należeć do organizacji, ale musi narodzić się na nowo. Owoce życia jego muszą świadczyć o tym, że jest narodzony na nowo.

Ale wróćmy do piątego rozdziału Dziejów Apostolskich. W trzy godziny po tym zdarzeniu przyszła Safira. Nie wiedziała jeszcze co się stało. Musimy pamiętać, że to wtedy byli bardzo prości ludzie. Nie mieli ani telefonu, ani samochodów. Można by jednak przypuszczać, że pierwszą rzeczą jaką zrobiono, było zawiadomienie żony zmarłego, aby mogła poczynić wszystkie przygotowania do pogrzebu. Ale czytamy, że kilku młodych mężczyzn wyniosło Ananiasza i pogrzebało go. A teraz przychodzi jego żona i nie wie, że jej umiłowany małżonek nie żyje. Piotr natychmiast bierze ją w obroty i mówi: „Powiedz mi, Safiro, czy to jest cała suma jaką dostaliście za swoją ziemię?” Ona oczywiście musi trzymać stronę męża. Razem przecież uzgodnili, co chcą zrobić. Odpowiada więc: „Tak!” I wtedy Piotr powiedział: „Dlaczego zmówiliście się, by kusić Ducha Pańskiego? Oto nogi tych, którzy pogrzebali męża twego, są u drzwi i ciebie wyniosą” (Dz. 5:9). Kiedy Safira usłyszała te słowa, również upadła martwa na ziemię.

Po przeczytaniu tej historii zadaliśmy sobie pytanie czy chcielibyśmy być członkami zboru, który by był podobny do zboru pierwotnego. Co by się z nami stało? Z nami, którzy mówimy, że kłamiemy z konieczności i mamy mnóstwo malutkich grzeszków. Byłoby to dla nas wielkim ryzykiem. Pomyślałem sobie, że dzięki Bogu nie istnieje dziś taki Kościół. I dziękowałem Bogu, że nie żyłem w tamtych czasach. Być może uważałbym za swój obowiązek ostrzec ludzi: „Bądźcie ostrożni, to jest niebezpieczny Kościół. Tam dzieją się straszne rzeczy. Tam umierają ludzie. Piotr nie mógł być człowiekiem napełnionym miłością Bożą. Nikt, czyje serce pełne jest miłości, nie postąpiłby tak jak on. To było okrutne. On nie dał jej nawet żadnej szansy. Dlaczego ujawnił wszystko publicznie? Dlaczego nie poszedł do niej i nie ostrzegł jej?

Być może dziękujemy Bogu za to, że nie żyjemy w tamtych czasach. Być może jesteśmy napełnieni Duchem Świętym. Ale mogę powiedzieć tylko jedno: Prosząc o przebudzenie, prosi się o coś, czego świat nie rozumie. Możliwe, że sam proszący o to w modlitwie, prosi o coś, czego nie rozumie. Zastanówmy się nad tym, co zdarzyło się w tym pierwotnym zborze, gdy Duch Boży zstąpił z całą mocą i zaczął działać.

Mojemu małemu zuluskiemu zborowi zadałem takie dwa pytania: „Gdybym ja był Piotrem, to co bym zrobił? I co wy byście zrobili będąc na jego miejscu?” Cały kłopot polega na tym, że tak powierzchownie czytamy Biblię i dlatego nie możemy pojąć o co właściwie chodzi. Czy możemy sobie wyobrazić jakby to było, gdybyśmy byli tam wtedy obecni? A co by było, gdyby w naszych czasach istniał taki Kościół?

Być może wygnalibyśmy tych ludzi jako fanatyków zbyt krańcowych, niemiłosiernych i bez serca. Ja, gdybym był Piotrem i przyszedłby do mnie Ananiasz, być może uścisnąłbym go, ucałował jak brata i powiedział: „Bracie, niech ci Bóg błogosławi”. Nie przejmowałbym się tym, że być może użył wobec mnie małego kłamstewka; widziałbym tylko ten ogromny dar, który przyniósł: tysiące marek. To jest to, czego nam potrzeba. Jeżeli codziennie zbiera się parę tysięcy ludzi, to wiadomo ile to kosztuje. Więc być może przyjąłbym go z entuzjazmem, mówiąc: „Bracie, Pan niech będzie z Tobą. Na następnym zebraniu zarządu zaproponuję, żeby powierzono ci funkcję dziekana”. No, bo takich ludzi potrzeba nam w Kościele. Ludzi, którzy mają pieniądze.

Ale Piotr zareagował inaczej. Można by sobie wyobrazić, że powiedział coś w tym rodzaju: „Idź do diabła razem ze swoimi pieniędzmi. Nie ma dla ciebie miejsca w zborze naszego zmartwychwstałego Pana. Nie ścierpimy tu ludzi, którzy kłamią i są nieuczciwi, którzy mówią tylko połowę prawdy. Lepiej być zjedzonym przez robaki niż żyć w ten sposób w zborze Jezusowym”. W taki oto sposób postąpiono wtedy zarówno z mężem, jak i z żoną.

Nie posuwaliśmy się zbyt szybko w naszym czytaniu Biblii. Raz jeszcze wróciliśmy do trzeciego rozdziału Dziejów Apostolskich, tam gdzie opisane jest jak Piotr i Jan poszli do świątyni, aby się modlić. Do żebraka przy bramie świątyni Piotr powiedział: „Spójrz na nas! (...) Srebra i złota nie mam, lecz co mam, to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!” (Dz. 3:4.6).

Zwróćmy baczną uwagę na to, co Piotr powiedział. Najpierw wezwał żebraka: „Spójrz na nas!” Jak Piotr mógł popełnić taki błąd? Żaden teolog tak by się nie wyraził. My byśmy powiedzieli: „Spójrz na Jezusa, spójrz na Boga, spójrz na Biblię, nie na nas!” Oczywiście możemy to zrozumieć, że Piotr mógł popełnić taki błąd. Nie miał naszego teologicznego wykształcenia pod kierunkiem takich profesorów i nauczycieli. Ale tu musimy zrobić pewne zastrzeżenie: Piotr miał przecież największego profesora i nauczyciela. Siedział u Jego stóp. Ale mimo to, jak człowiek właśnie napełniony Duchem Świętym mógł powiedzieć: „Spójrz na nas!” Czy nie wiedział, że należy patrzeć na Jezusa?

Ale potem poszukaliśmy w Biblii i znaleźliśmy takie Słowo Boże: „...jesteście listem Chrystusowym (...), napisanym nie atramentem, ale Duchem Boga żywego, nie na tablicach kamiennych, lecz na tablicach serc ludzkich” (II Kor. 3:3). A jeden wiersz wcześniej czytamy: „Wy jesteście listem naszym, napisanym w sercach naszych, znanym i czytanym przez wszystkich ludzi”. Teraz już mogliśmy zrozumieć Piotra. W życiu apostołów działała dłoń Boża. Duch Boży zdziałał coś w tych ludziach i dlatego mogli bez wstydu powiedzieć: „Spójrz na nas!” jeszcze zanim Piotr rozpoczął swoją uzdrowicielską działalność. Zanim uzdrowił żebraka mógł z pewnością powiedzieć: „Spójrz na nas!” Czy jako świadkowie Chrystusa i kaznodzieje zboru Jezusowego możemy powiedzieć światu: „Spójrzcie na nas!”, nim zaczniemy zwiastować? Czy jako rodzice możemy napominając nasze dzieci powiedzieć najpierw: „Spójrzcie na nas, jaki dajemy wam przykład naszym życiem?” Czy jesteśmy dla nich dobrym przykładem? Albo czy możemy powiedzieć naszej służącej czy ogrodnikowi: „Spójrz na mnie!” - zanim zaczniemy mówić im o Jezusie? Czy też raczej jest tak, że możemy najwyżej oświadczyć: „Nie róbcie tego, co ja robię, ale róbcie to, co ja wam mówię!” Tak samo postępowali faryzeusze. Pan Jezus powiedział: „Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie, ale według uczynków ich nie postępujcie; mówią bowiem, ale nie czynią” (Mat. 23:3). Faryzeusze nie postępowali w życiu tak, jak głosili, że postępować należy. Jest to cechą faryzeuszy! Faryzeusze i uczeni w Piśmie dwudziestego wieku są zupełnie tacy sami. Głoszą wprawdzie prawdę, ale postępują zupełnie inaczej. Kazanie sobie, a praktyczne zastosowanie prawdy - sobie. Ale podkreślam: chodzi o Prawdę! Często sądzimy, że faryzeusze, to ludzie, którzy głoszą nieprawdę. Ale Jezus nie powiedziałby swoim uczniom: „Wszystko więc, cokolwiek by wam powiedzieli, czyńcie i zachowujcie...”, gdyby faryzeusze opowiadali jakieś bajki.

Chcąc to dokładnie wytłumaczyć, wspomnę o pewnym słynnym na cały świat kaznodziei, który dostawał tyle zaproszeń do wygłoszenia kazania, że nie mógł wszystkich przyjąć. W jednej z jego podróży towarzyszyła mu żona, którą również zaproszono. Kaznodzieja miał mówić w ogromnej katedrze. Dwie czołowe przedstawicielki zboru powitały jego żonę i towarzyszyły jej do kościoła. Mąż wstąpił na kazalnicę. Miał tak nadzwyczajny dar mowy, że wszyscy słuchali zafascynowani. W kościele można by usłyszeć lecącą muchę. Jego sposób wyrażania się był perfekcyjny i kaznodzieja nigdy się nie powtarzał. Po skończonym kazaniu tłum wyszedł z katedry w zupełnej ciszy. Wszyscy byli pod głębokim wrażeniem. Gdy trzy kobiety znalazły się przed kościołem, jedna z nich zwróciła się do żony kaznodziei: „Ach, jakie to musi być cudowne być żoną człowieka, który potrafi wygłaszać takie kazania!” Na co ta odpowiedziała: „Ach, ale Pani nie wie jaki on jest w domu!”

Jeżeli nasze życie nie jest przykładem dla naszej własnej żony, to cóż mówić o dzieciach czy o diable. Oby Bóg sprawił, żeby ci, których to dotyczy i którzy czują, że to o nich chodzi, żeby ci się nawrócili i skończyli z faryzeuszostwem! Wtedy, w 1966 roku; zrozumieliśmy jasno, że nie mamy prawa otwierać ust i wygłaszać kazań temu światu i pogańskim Zulusom, zanim nie będziemy mogli powiedzieć: „Spójrzcie na nas!” Posłuchajmy raz jeszcze Piotra: „... co mam, to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!” Znowu moglibyśmy spytać: „Piotrze, czy ty się nie wstydzisz? Tak bardzo zasmuciłeś Pana, i zaparłeś się Go! A teraz mówisz coś takiego!” Na to Piotr mógłby nam odpowiedzieć: „Tak, mój bracie, mogę tak mówić. Zgrzeszyłem, ale uczyniłem pokutę. Płakałem nad swoim grzechem, ale znalazłem przebaczenie. A kiedy Bóg wybacza, zapomina o tym co było i mnie również wolno o tym zapomnieć”.

To przynosi nam Ewangelia: nie musimy spoglądać w przeszłość. Zostaje ona zamknięta. Jeżeli uczyniliśmy prawdziwą, szczerą pokutę i doprowadziliśmy przed Bogiem nasze życie do porządku, to dzięki odpuszczeniu grzechów możemy bez uczucia wstydu kroczyć naprzód.

Następnie Piotr mówi: „Srebra i złota nie mam... ” Wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy się w trudnej sytuacji i nie mamy już w ogóle pieniędzy. Czy moglibyśmy wtedy powiedzieć ludziom: „Spójrzcie na nas!”? Kiedy życie układa się nam gładko, kiedy być może zarobiliśmy mnóstwo pieniędzy, kiedy wszystko wokół nas błyszczy jak złoto, wtedy jesteśmy rozradowani. I wtedy możemy też mówić ludziom: „Spójrzcie na nas!” Ale gdy karta się odwróci i zbankrutujemy, wtedy już tak nie mówimy. Ale czy Piotr powiedział te słowa szczerze? Czy nie był to tylko taki trick, żeby nie być zmuszonym dać coś żebrakowi? My byśmy być może tak zrobili. „Przykro mi, ale nie mam przy sobie pieniędzy!”, powiedzielibyśmy, mając w kieszeni pełną portmonetkę. Ale mimo tych wszystkich znaków zapytania, musimy uznać, że Piotr powiedział prawdę. Nie był zawstydzony, że nie ma pieniędzy i mówił dalej: „...lecz co mam, ...” - zauważmy, że Piotr coś miał! - „to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!”

Kiedy doszliśmy do tego miejsca, opowiedziałem mojemu małemu zuluskiemu zborowi historię o pewnym katolickim księdzu. Na nabożeństwa w ogromnej katedrze przychodziły tysiące ludzi. I ten ksiądz nie ustawiał na kolektę zwykłych tacek, ale cały stół. Gdy tłum opuścił nabożeństwo, na stole leżały stosy banknotów, srebra i złota. Pewnego razu ten stary ksiądz i jego młody pomocnik, wikary, liczyli razem pieniądze i ksiądz zawołał: „Spójrz, młody człowieku. Piotr nie może już powiedzieć ‘srebra i złota nie mam’. Papież też nie może tego dziś powiedzieć”. A młody wikary odpowiedział: „Tak, ale nie może też powiedzieć: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź!” Jak widzimy historia się odwróciła. Nie mamy dziś tego, co mieliśmy kiedyś. Coś zostało po drodze zgubione. A to, czego oni wtedy nie mieli, my dzisiaj mamy i odgrywa to w naszym życiu wielką rolę. Pieniądze odgrywają rolę przy podejmowaniu przez nas decyzji czy chcemy poświęcić się pracy dla Królestwa Bożego, czy też nie. To pieniądze rozstrzygają o naszej decyzji. Być może jest w nas coś z Judasza Iskarioty. Ale Piotr powiedział: „tego nie mam”. I wydaje się, że nic sobie z tego nie robiąc, dał to, co miał. Jeszcze to mówiłem, gdy nagle młoda kobieta z mojego zuluskiego zboru, która nawróciła się dopiero przed trzema miesiącami, wstała i z zalaną łzami twarzą powiedziała: „Och, mfundisi, przestań, proszę!”

Ta młoda kobieta przerwała mi w środku kazania. Zdumiony spytałem: „Co się stało?” „Proszę, czy mogę się pomodlić?” - spytała. Nie wiedziałem co mam zrobić. Było to jak grom z jasnego nieba. Nowonawrócona osoba nagle wstaje, przerywa nabożeństwo i chce się pomodlić! Nie byłem pewny czy powinienem na to pozwolić. Ta osoba nie miała teologicznego wykształcenia. Nie należała do starszych zboru, nie mówiąc już o tym, że nie była na przykład dziekanem. Czy ktoś taki w ogóle umie się modlić? A co się stanie, jeżeli to będzie fałszywa modlitwa? Ale potem spojrzałem na nią i pomyślałem: „Nie, ona nic nie udaje, chyba bierze to poważnie”. Zdecydowałem się i powiedziałem: „Dobrze, możesz pomodlić się”. I wtedy ta młoda kobieta modląc się powiedziała po prostu: „Panie Jezu, usłyszeliśmy jak było w pierwotnym zborze. Czy nie mógłbyś zstąpić tu pomiędzy nas, tak jak to zrobiłeś dwa tysiące lat temu? Czy nasz zbór nie mógłby być taki sam, jak ten w Jerozolimie?”

W tym momencie serce moje zaczęło płonąć. Pomyślałem o dwóch uczniach na drodze do Emaus i jak nadszedł trzeci Mąż, towarzyszył im i rozmawiał z nimi. Oczy ich otworzyły się, gdy łamał z nimi chleb i wtedy jeden powiedział do drugiego: „Czyż serce nasze nie pałało w nas, gdy mówił do nas w drodze i Pisma przed nami otwierał?” (Łuk. 24:32). Pomyślałem: „Czy oni to właśnie czuli? O, Panie, spraw, by Twoje dzieci i Twój Kościół w świecie dzisiejszym były takie jak pierwotny zbór. Czy możesz to sprawić? Ożyw Twoje dzieło, o Panie! Czy dzisiejsi chrześcijanie nie mogą znów być tacy sami jak pierwsi chrześcijanie?” I na tym zakończyłem nabożeństwo.

Poszedłem później do mojego rodzonego brata, który mieszkał w wiosce, gdzie odbywały się nasze zgromadzenia. Powiedziałem mu: „Słuchaj, mieliśmy dziś wielkie przeżycie. Nabożeństwo zostało nagle przerwane, ale nie przez terrorystów, tylko przez modlitwę. Jeżeli ta modlitwa była natchniona przez Ducha Bożego - w co nie wątpię - to sądzę, że Pan Zmartwychwstały, żywy Bóg znów będzie wśród nas i że zbór Jezusowy doświadczy tego samego, co przeżył w Jerozolimie”. A w półtora tygodnia później Bóg rozdarł niebiosa i zstąpił!

POZNANIE GRZECHÓW – POCZĄTKIEM PRZEBUDZENIA

„Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił, oby przed tobą zatrzęsły się góry - jak ogień zapala chrust i powoduje, że kipi woda, oby było objawione twoje imię twoim nieprzyjaciołom, tak że narody będą drżeć przed tobą, gdy czynisz dziwne rzeczy, których nie oczekiwaliśmy! Obyś zstąpił i zatrzęsły się góry przed tobą! Czego od wieków nie słyszano, czego ucho nie słyszało i oko nie widziało oprócz ciebie, Boga działającego dla tego, który go oczekuje”. Iz. 64:1-4

Oto jest prawdziwa modlitwa przebudzenia. My wtedy modliliśmy się w naszym beznadziejnym duchowym położeniu: „O Boże, gdybyś rozdarł niebiosa!” Niebo jest właściwie dla chrześcijanina czymś wspaniałym. Ale błogosławiony jest ten człowiek, który mając rozdarte serce, gotów jest, by wszystko co jest mu drogie i cenne zostało rozdarte na strzępy tak, by Bóg mógł zstąpić i być uwielbiony. To jest cena, którą trzeba zapłacić jeśli chce się, by nastąpiło przebudzenie. Prorok wyraził tu taką myśl: „Panie, jeśli zstąpisz i będziesz między nami, to zgadzamy się na sposób w jaki to się stanie, nawet jeśli trzeba będzie zapłacić za to wysoką cenę”.

Jeżeli mówię o przebudzeniu, to nie mam na myśli przebudzeniowych zgromadzeń. Mam na myśli to, że Bóg rozdziera niebiosa, zstępuje pomiędzy nas i każdy z nas ma świadomość obecności żywego Boga. Bardzo poważnie modliliśmy się o przebudzenie. Nadal zbieraliśmy się dwa razy dziennie, ale Bóg kierował nami tak potężnie, że studia biblijne odeszły na plan dalszy i przeżywaliśmy naprawdę wewnętrzny przełom. Dotychczas modliliśmy się wciąż o to, by Bóg zechciał zacząć działać wśród pogan, ale nie zwróciliśmy uwagi przy tym, że On nigdy nie zaczynał od ludzi obojętnych i bezbożnych, od ludzi z ulicy, ale rozpoczynał „sąd od domu Bożego”, jak pisze Piotr w I Ptr. 4:17. Nie możemy obwiniać bezbożnych, że się nie nawracają zanim my, chrześcijanie, sami nie narodzimy się na nowo i nie przebudzimy.

Postawiliśmy sobie pytanie, jak powinno wyglądać życie człowieka, który wierzy w Jezusa. W Ewangelii Jana czytamy, że Pan Jezus mówił o rzekach wody żywej, które płyną z wnętrza człowieka, który w Niego wierzy. Nie mówi o małym strumyku czy rzeczce. Zastanówmy się przez chwilę nad tym, co może zdziałać rzeka. Nawet mała rzeczka zamienia się w rwący strumień i występuje z brzegów, gdy spadną wielkie ulewne deszcze. Wodami rzek można nawadniać pola albo pustynie, a nawet użyć ich do wytwarzania elektryczności. A tu Jezus mówi nie o jednej rzece, ale o rzekach wody żywej. Zadaliśmy więc sobie pytanie: „Czy w naszym życiu istnieją takie rzeki wody żywej?” I musieliśmy zaprzeczyć. A jak to jest, gdy płyną wielkie wody rzek? Takiej płynącej wody nie można zatrzymać. Można próbować zatamować ją stawiając mur. Ale wtedy powstaje olbrzymie ciśnienie wody, która usiłuje wyłamać przerwę w murze. Obserwując zerwanie tamy widzimy straszliwą siłę wody, która porywa ze sobą wszystko. Przekładając to na sprawy duchowe możemy powiedzieć, że nic na tym świecie nie będzie w stanie powstrzymać tych rzek wody żywej, które popłyną w naszym życiu pod działaniem Ducha Bożego.

Pamiętam ten dzień, gdy spytałem nasz mały zbór: „Kto z was wierzy w Jezusa Chrystusa?” I potem zrobiłem coś, czego normalnie unikam, a mianowicie powiedziałem: „Ci, którzy wierzą w Jezusa, niech podniosą rękę do góry”. Oczywiście nie było nikogo, kto by nie podniósł ręki. Powiedziałem wtedy: „Słuchajcie. Spójrzmy na sprawę we właściwym świetle. Jezus mówi, że gdy wierzymy w Niego ‘jak powiada Pismo’, to z naszego wnętrza będą płynęły rzeki wody żywej. Pozwólcie, że zadam tu osobiste pytanie: czy tak u nas jest?” Odpowiedzieli: „Nie!” „Czy to ma znaczyć, że nie wierzycie w Jezusa?”

„Ależ skąd! Jesteśmy zupełnie pewni, że w Niego wierzymy. Przecież przyjęliśmy Jezusa i oddaliśmy Mu nasze życie. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości!” „No, dobrze”, - powiedziałem - „jeśli tak jest, to albo ulegamy jakiemuś złudzeniu, albo nie jest tak, jak mówi Jezus”. I co mieliśmy teraz zrobić? Podjęliśmy decyzję, że nie będziemy się więcej usprawiedliwiali i przepraszali. Wszystkie dyskusje były bezcelowe. Utknęliśmy w martwym punkcie, w sytuacji bez wyjścia. Nie mogliśmy rozwiązać naszego problemu. I nagle wydało mi się, że Pan coś mi wskazuje. Usłyszałem w duszy raz jeszcze słowa Jezusa: „Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo...” (Jn 7:38). A więc w Piśmie musi być coś szczególnego na temat życia człowieka wierzącego, może nie tylko to jedno, że z jego wnętrza mają wypływać rzeki wody żywej...

Usiedliśmy zatem razem i zaczęliśmy się naradzać: „Będziemy szukali w Biblii i niech Słowo do nas przemówi. Nie będziemy go rozdzielali ani przekręcali, tylko oświetlimy je ze wszystkich stron. Odsuniemy na bok tradycję i nasze obyczaje i nasze własne zdanie na temat wiary. Posłuchamy uważnie tego, co mówi Biblia. Czy nasza wiara jest zgodna z tym, co mówi Pismo?”

I wtedy Bóg zaczął działać, a zaczął od jednego człowieka, mianowicie od największego grzesznika w zborze. Zajął się przede wszystkim kaznodzieją, a tym kaznodzieją byłem ja! Dotychczas zawsze krytykowałem innych. Na wszystko miałem wytłumaczenie, które mnie usprawiedliwiało. Gdy ludzie pytali dlaczego mam takie trudności, odpowiadałem: „Musicie to zrozumieć. Białemu człowiekowi trudno jest tu głosić Ewangelię. Czarni Zulusi nie chcą jej przyjąć. Mówią, że to jest religia białych, a do tego jeszcze głosi ją biały człowiek. Dzisiaj ludzie interesują się polityką, są pod wpływem komunizmu albo pewnych teologii. Spójrzcie tylko na młodych, czym się interesują i co wypełnia ich życie: alkohol, seks, piłka nożna, dyskoteki, pornografia, telewizja itd. Można zrozumieć dlaczego ludzie coraz bardziej odwracają się od Boga i dlaczego nie następuje przebudzenie”.

Odkrywałem błędy zawsze u innych. Mój palec najpierw wskazywał kogoś innego. Ale co dzieje się właściwie, gdy tak robimy? Czy nie jest tak, że gdy jeden palec wskazuje kogoś innego, trzy palce zwrócone są ku temu, który oskarża? I czy wobec tego nie należałoby właściwie powiedzieć samemu sobie: ty jesteś trzykrotnie gorszy od tego, kogo krytykujesz i na kogo skierowany jest tylko jeden palec. Chętnie przykładamy do wszystkiego własną miarę i według niej osądzamy. Od strony psychologicznej wygląda to tak, że człowiek zawsze widzi w innych własne wady. Szukając u kogoś jego słabych stron wystarczy tylko zauważyć, co ten człowiek mówi o innych, bo przeważnie te rzeczy właśnie istnieją w jego własnym życiu.

Dla jasności chciałbym to unaocznić na paru przykładach. Weźmy drzewo i to, jak kto na nie patrzy. Artysta zobaczy w nim cudowny motyw dla swojego obrazu. Stolarz natomiast patrzy na drzewo z innego punktu widzenia. Widzi jakie deski można z niego zrobić. Z kolei ogrodnik, który to drzewo zasadził uważa, że pożytek z niego leży w czymś zupełnie innym. Albo na przykład jakiś pijak, który stale myśli tylko o alkoholu, widząc kogoś z butelką pod pachą, natychmiast pomyśli: „Ten na pewno kupił wódkę, to taki sam pijak jak ja”. A bardzo możliwe, że w tej butelce jest po prostu woda mineralna. Homoseksualista z kolei, gdy widzi dwóch idących razem mężczyzn, zaraz myśli sobie: „O, ci dwaj mają takie same skłonności co ja!”

A teraz Bóg wskazał nagle palcem niektóre sprawy w moim własnym życiu. Przypominałem sobie nieoczekiwanie pewien sobotni ranek, gdy przyszło do mnie kilku Czarnych z pytaniem czy moglibyśmy dzisiaj odbyć nasze zebranie o godzinie pierwszej w południe. Przez cały tydzień nie mogli wybrać się do domu, bo niektórzy musieli wędrować aż siedem kilometrów. Chcieli więc koniec tygodnia spędzić ze swoimi rodzinami, zająć się dziećmi, zrobić coś przy gospodarstwie, zmienić i przeprać bieliznę. Zgodziłem się zatem, byśmy wyjątkowo spotkali się w południe.

Nasze zebrania odbywały się zawsze w małym budynku, który dawniej służył jako obora. Po drugiej stronie drogi były place do gry w tenisa. I kiedy spotkaliśmy się w południe, grali tam właśnie: burmistrz, jego zastępca, naczelnik poczty, policjant i kilku innych ludzi z Mapumulo. „No nie! Co oni sobie o mnie pomyślą, gdy będę tu klęczał z tymi Czarnymi i modlił się z nimi?” Znałem nastawienie tamtych ludzi, wiedziałem, co będą myśleli o mnie i wstydziłem się ich. Co ja pocznę? - myślałem. Czułem się tak, jakbym za chwilę miał się rozlecieć w środku na kawałki. Ale w tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze, że właśnie o to chodzi, że gdy wnętrze człowieka rozpada się - może go przeniknąć światło Boże. I im wcześniej to się stanie, tym lepiej. Ale czy miałem teraz powiedzieć moim Czarnym: „Pójdźcie sobie gdzieś zanim tamci nie skończą grać w tenisa i wróćcie tu o piątej”. I jak miałbym to uzasadnić? Ostatecznie nie mogłem im powiedzieć, że wstydzę się modlić razem z nimi. A cały czas, gdy myślałem nad wyjściem z sytuacji, dręczyło mnie pytanie: „Co tamci ludzie o mnie pomyślą? Ja, biały, klęczę tu razem z Czarnymi i modlę się z nimi!” I nagle olśniło mnie: wstanę i zamknę okna, to ludzie na kortach nie usłyszą co tu się dzieje. Były to staromodne okna zasuwane do góry. Ale kiedy je już zamknąłem, wydało mi się, że słyszę głos, mówiący: „Dobrze, zamknij te okna. Będziesz teraz w środku, a ja pozostanę na zewnątrz!” Nie potrzebowałem wyjaśnienia, co znaczą te słowa. Natychmiast zrozumiałem o co chodzi.

Wiedziałem, że to nie zamknięte okna zatrzymują Boga na zewnątrz. Nie, to była moja pycha! Po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie jasno, że Duch Boży jest świętym Duchem. Nigdy dotychczas tak tego nie odczułem. Setki, a może i tysiące razy mówiłem o Duchu Świętym, ale nigdy nie odczułem tak jasno znaczenia Ducha Świętego. Nigdy nie została mi objawiona rzeczywista świętość Ducha Bożego. Musimy bardzo uważać na to co mówimy i co robimy. Tak łatwo jest powiedzieć: „Jestem ochrzczony Duchem Świętym, jestem napełniony Duchem”. Ludzie wtedy patrzą na nas. Znałem na przykład dwóch mężczyzn, którzy mówili językami i twierdzili, że są napełnieni Duchem. Jeden z nich posługiwał się słownictwem, jakiego nie powinien używać żaden chrześcijanin. Klął straszliwie. Drugi natomiast zadawał się z różnymi kobietami. Uznałem, że to daje mi do ręki broń i powiedziałem im: „A teraz wejdziecie tu ze mną na podium i ja zbadam tę sprawę, bo rzekomo jesteście napełnieni Duchem Świętym”. Powiedziałem tak, a sam nie miałem pojęcia jaki jest naprawdę Duch Święty. Podkreślam to, bo skłonni jesteśmy bardzo wiele wyznawać słowami, podczas gdy nasze życie zadaje tym słowom kłam. I w ten sposób przynosimy hańbę imieniu Bożemu.

Gdy w prowincji Kap Bóg pobłogosławił Andrew Murray’a i Kościół Holendersko-Reformowany przebudzeniem i potężnie tam działał, powstała silna opozycja. Uważam, że głębię i zasięg Bożego działania można mierzyć stopniem intensywności działań przeciwników. Jeżeli sprzeciw nie jest zbyt wielki, to Bóg niewiele zrobił. Z doktorem Murray’em było tak, że niektórzy ludzie twierdzili: „Jego nauka jest błędna. On przesadza i wpada w skrajność. Przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami i nikt nie może żyć tak, jak on wskazuje w kazaniach”. Potem wybrano dwóch ludzi, którzy odwiedzili Murray’a i byli u niego przez dwa tygodnie. Gdy po dwóch tygodniach wrócili, powiedzieli tym, którzy ich delegowali: „Przyjaciele, w jego kazaniach nie ma ani połowy tego, co jest w jego życiu. Kiedy jest się razem z nim i z jego ludźmi, kiedy widzi się jak oni żyją i jak postępują, to można tylko powiedzieć: oni żyją tym, co głoszą w kazaniach i żyją tak, jak mówią”. Było to tak, jak z królową Saby, kiedy przybyła do Salomona i stwierdziła, że nie powiedziano jej ani połowy tego, co zobaczyła na własne oczy. Dlatego musimy używać słów ostrożnie. Zazwyczaj, to, co opowiadamy o sobie nie zgadza się z rzeczywistością, z tym co naprawdę robimy i co jesteście warci. Na tym świecie wydarzyło się już wiele krzywd i nieszczęść. A ludźmi, którzy najwięcej szkody przynieśli Dziełu Bożemu, nie są komuniści, ale sami chrześcijanie. Nie ludzie bezbożni, ale chrześcijanie z pozoru. Są to ci, którzy nazywają siebie chrześcijanami, a są letni! Dlatego Jezus mówi: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, żeś letni, a nie gorący ani zimny, wypluję cię z ust moich” (Obj. 3:15.16). Lepiej być bezbożnikiem albo surowym poganinem niż letnim chrześcijaninem! Jezus prędzej zniesie poganina, człowieka zimnego niż letniego. Dlatego Pan ostrzega chrześcijan ze zboru w Laodycei. Mówi, że letniego chrześcijanina wypluje z ust swoich. Koniec jego gorszy będzie niż koniec poganina. Jeżeli uznajemy Słowa Jezusa jako Prawdę, to przekręcając je czynimy z Niego kłamcę.

Ale wróćmy do punktu, w którym Bóg odkrył mi moją pychę. Wyniosłość jest straszną rzeczą, jest strasznym grzechem. W tamtym czasie wciąż widziałem przed oczami te słowa: „...Bóg pysznym się sprzeciwia” (I Ptr. 5:5). Nigdy jeszcze nie zastanawiałem się nad tym głębiej. Zawsze uważałem, że to nie diabeł mi się sprzeciwia, ale sam Bóg. To znaczy, że nie diabeł sprzeciwia się pysznemu człowiekowi, ale Bóg sprzeciwia się pysze i wyniosłości.

Co stanowi dla nas największe niebezpieczeństwo? Możliwości jest wiele. Niektórzy mówią, że terroryści. Nie mogą w nocy spać i żyją tylko za zamkniętymi drzwiami i oknami. Niektórzy uważają, że Czarni stanowią największe niebezpieczeństwo. A jeszcze inni upatrują je w komunizmie. Ale w rzeczywistości jest to sam Bóg, który staje się dla nas niebezpieczeństwem, On, który nas uratował. Dzieci Izraela uratowała krew, którą smarowali „odrzwia i nadproże”. Pili „z duchowej skały, która im towarzyszyła, a skałą tą był Chrystus” (I Kor. 10:4). Ale dalej czytamy, że ta sama dłoń, która uratowała ten lud - zniszczyła go potem na pusty ni: „Większości z nich nie upodobał sobie Bóg” (I Kor. 10:5). Następstwem tego było, że większości nie wolno było wejść do ziemi kananejskiej. Bóg zwrócił się przeciwko nim.

Nie istnieje na tym świecie nic, czego powinniśmy się bać bardziej niż Boga. Nawet gdy mamy po swojej stronie cały świat, a Bóg nie jest po naszej stronie, to nasza walka jest przegrana. Natomiast człowiek, z którym jest Bóg, może zwyciężyć cały świat i mieć nad nim przewagę. Biblia mówi: „Jeśli Bóg za nami, któż przeciwko nam?” (Rzym. 8:31). Jakże by to było piękne, gdyby nie to małe słówko: „jeśli”. Jakie by to było proste, gdyby napisano: Bóg jest za nami, więc któż może być przeciwko nam. Ale tam jest ten znak zapytania - jeśli Bóg jest za nami. I teraz musimy zadać sobie pytanie: Czy On jest za nami? Jeżeli zastanawiamy się nad tą sprawą poważnie, to z pewnością nie możemy uniknąć odpowiedzi na to pytanie.

Obserwując niektórych chrześcijan powątpiewa się czy Bóg jest z nimi. Z moich doświadczeń wynika, że jeżeli w życiu jakiegoś chrześcijanina istnieje pycha, to Bóg sprzeciwia się temu człowiekowi. Tak było ze mną. Gdy poznałem, że tak jest, wołałem modląc się: „O, Panie! Myślałem zawsze, że to diabeł jest przeciwko mnie, a teraz widzę, że to Ty mi się sprzeciwiasz. Nie ma już dla mnie nadziei! Gdyby to był tylko diabeł, to mógłbym go zwyciężyć dzięki Twojej łasce. Ale skoro to Ty mi się sprzeciwiasz jestem zgubiony!”

Miałem wrażenie, że Bóg wkłada mnie pomiędzy kamienie młyńskie i to nie zaczyna od moich nóg, ale od głowy, wskazując palcem słaby punkt: moją pychę. Nigdy o tym nie zapominajmy! Tam gdzie jest pycha, Bóg stawia przeszkody w życiu i w pracy pysznego człowieka. Powiedział nam wszak niedwuznacznie, że „pysznym się sprzeciwia”.

Ale to był tylko początek. Duch Święty ukazywał mi moje grzechy jeden po drugim. Było to dokładnie tak, jak mówił Pan Jezus: „Lepiej dla was, żebym ja odszedł. Bo jeśli nie odejdę, Pocieszyciel do was nie przyjdzie” (Jn 16:7). Mogłoby się wydawać, że Słowo Boże mylnie przedstawia tę sprawę. Czytamy bowiem, że gdy Pocieszyciel przyjdzie, to wprowadzi nas we wszelką Prawdę. Otworzy oczy świata na grzech, na sprawiedliwość i na sąd. Jeżeli jest tu mowa o Pocieszycielu, który przyjdzie, to oczekujemy, że On nas pocieszy. A czy to jest pociecha, gdy nasze oczy otwierają się na nasze grzechy? Robi się wtedy nieprzyjemnie!

Przed laty spytał mnie pewien kaznodzieja: „Powiedz mi, czy ty w swoich kazaniach mówisz o grzechu?” Odpowiedziałem mu wtedy: „Przykro mi, ale na podstawie moich doświadczeń nie mogę mówić o niczym innym”. Na co ten kaznodzieja rzeki mi: „A ja nie mogę mówić o grzechu, bo za każdym razem, gdy poruszam ten temat, zauważam jak ludziom robi się niemiło i zaczynają kręcić się w ławkach”.

W jakim celu Jezus przyszedł na tę ziemię? Co znaczy dla nas imię Jezus? Przyszedł w tym celu, aby zbawić nas od naszych grzechów. A imię Jego znaczy: „On zbawi lud swój od grzechów jego” (Mat. 1:21). Dlaczego Jezus umarł na Krzyżu? Za co przelał tam swoją Krew? Czy nie stało się to dlatego, że On poniósł grzechy nasze na Krzyż, aby się z grzechem rozprawić? On za nas grzechem uczyniony został. Umarł za nas, aby nas zbawić od naszych grzechów. Uczniowie byli zrozpaczeni, gdy Jezus powiedział, że ich opuści. Dla nich bowiem społeczność z Nim była niebem na ziemi. Czy można sobie wyobrazić coś wspanialszego? Mieć Jezusa pośród siebie, widzieć Go, słyszeć i omawiać z Nim wszystkie problemy! Ale Jezus powiedział: istnieje coś jeszcze lepszego! Muszę was opuścić, bo inaczej nie przyjdzie do was Pocieszyciel. A kiedy On przyjdzie, to otworzy oczy świata na grzech. „Oczywiście otworzy oczy światu!” - zgadzamy się skwapliwie - „ale przecież nie nam, chrześcijanom!” Jakże często krytykujemy polityków za ich fałszywe wypowiedzi i dwulicowość. A może my jesteśmy od nich gorsi. Kiedy czytamy w Biblii, że „tak Bóg umiłował świat...”, to odnosimy te słowa do nas samych: On mnie miłuje! Ale gdy jest mowa o ukaraniu świata, to twierdzimy, że Bóg karze innych ludzi. Nie mnie. Coś tu jest nie w porządku. Przypomnijmy sobie wypowiedź Piotra, że sąd zaczyna się od domu Bożego. To jest to miejsce, gdzie sąd się zaczyna! Tam właśnie Pocieszyciel odkrywa ludziom ich grzechy. Duch Boży działa z pewnością tak właśnie, jak Jezus powiedział.

Nieprawdą jest, że Duch Boży przede wszystkim daje człowiekowi zdolność chwalenia Boga i wysławiania Go. To jest nonsens! To jest odwrócenie spraw, w ten sposób stawiamy wóz przed koniem. Ludzie napełnieni zostają radością? Nie, w ten sposób przekręcamy Słowo Boże! Kiedy Duch Święty wkracza w życie człowieka, to pierwszym Jego działaniem jest przekonanie tego człowieka o jego grzechu. Wtedy następuje wstrząs i załamanie i ten człowiek płacze z powodu swego grzechu. Nie ma szczęśliwej miny, jego twarz jest skrzywiona płaczem. Kiedy Duch Święty zaczyna działać, to najpierw są łzy, a nie uśmiech. Wiele nawróceń jest nieprawdziwych i nie następuje po nich narodzenie na nowo przez Ducha Świętego. Są chrześcijanie, którzy nie wiedzą co to znaczy zostać przekonanym o swoim grzechu. Człowiek zadaje sobie pytanie czy ci ludzie kiedykolwiek zetknęli się z Duchem Świętym. Zwróćmy bowiem uwagę na to, co mówi Jezus. Kiedy przyjdzie do nas Pocieszyciel, to otworzy nam oczy na nasz grzech. I tego, co wtedy będziemy czuli, z pewnością nie można będzie nazwać radością aż do chwili, gdy za jedyne wyjście uznamy ucieczkę pod krzyż, gdzie możemy zostać obmyci z grzechów.

Dopiero wtedy w serce nasze wstąpi radość. Nie możemy naprawdę kochać Jezusa jeżeli nie wiemy co to znaczy odpuszczenie grzechów. Im głębsze poznanie grzechów, tym większa miłość do Jezusa, bo: „Komu (...) mało się odpuszcza, mało miłuje” (Łuk. 7:47). A komu trzeba odpuścić wiele grzechów, ten miłuje najbardziej. Tacy ludzie kochają Jezusa najgłębiej i najgłębszy jest ich żal i skrucha. Tacy ludzie nie tylko mówią o miłości do Jezusa, ale okazują ją całym swoim postępowaniem. Przestrzegają Jego Słowa, wierzą w Niego „jak powiada Pismo”, i prowadzą życie w uświęceniu i sprawiedliwości. Pamiętam dobrze jeszcze inne zdarzenie. Pewnego dnia dotarłem na zebranie zboru w chwili, gdy zaczęto już śpiewać. Nie miałem więc czasu, aby się przebrać. I wtedy przez głowę przemknęła mi myśl: co też ludzie powiedzą, gdy stanę przed zborem z Biblią w ręku, ale bez krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli i nie mając na sobie porządnego garnituru. Co ludzie o mnie pomyślą?

O proroku Eliaszu czytamy, że stanął kiedyś przed bezbożnym królem Achabem i jego bezbożną małżonką, która rządziła życiem króla. Była to kobieta prowadząca nieczyste życie, z pewnością doskonale ubrana, atrakcyjna i być może umalowana. Z pewnością robiła na otoczeniu duże wrażenie. Ale w końcu czytamy, że pożarły ją psy. Bóg raz na zawsze pokazał światu, jak kończą takie kobiety. Ale wróćmy do Eliasza. Gdy prorok stanął przed królem, pierwsze jego słowa brzmiały: „Jako żyje Pan, Bóg Izraela, przed którego obliczem stoję...” (I Król. 17:1). Wyobraźmy sobie tę scenę. Czy my sami staliśmy kiedyś przed królem, prezydentem czy premierem? Jak byśmy się wtedy czuli? Eliasz musiał zjawić się przed królem, który uważał go za wroga. Eliasz stanął przed dyktatorem, człowiekiem, który nie bał się niczego i nikogo. Skazywał na śmierć kogo tylko chciał i przeklinał kogo mu się podobało. A mimo to Eliasz pozwolił sobie powiedzieć: „Królu, ja stoję przed Bogiem Izraela!” Nawet stojąc przed obliczem potężnego ziemskiego króla, Eliasz świadom był obecności Boga.

Tego o sobie powiedzieć nie mogłem. Ja byłem zależny od tego, co ludzie o mnie sądzą. I nie chodziło mi o to co powie Bóg, ale o to co powie o mnie ta czy inna osoba. Stając przed zborem stałem przed ludźmi, a nie przed Bogiem. Tańczyłem tak, jak mi inni grali! Kiedy to sobie uświadomiłem, miałem uczucie, że serce mi pęka! Kocham proroka Eliasza i życzyłbym sobie, aby było więcej takich jak on ludzi, którzy modląc się chowają twarz między kolana i wtedy coś się wydarza! Eliasz modlił się prosząc, aby nie padał deszcz – i deszcz nie padał. Był człowiekiem, który uratował cały naród i którego Bóg wybrał, aby zamknął niebiosa. Deszcz nie padał przez trzy lata i sześć miesięcy. A po upływie tego czasu Eliasz znowu „przykucnął na ziemi mając twarz między swoimi kolanami” (I Król. 18:42) i modlił się. Sługę zaś posłał na sam szczyt góry i kazał mu patrzeć w stronę morza. Sześć razy sługa powtarzał, że nic nie widzi, a za siódmym razem rzekł: „Oto maleńka chmurka jak dłoń ludzka unosi się z morza”. I nadszedł deszcz, o który modlił się Eliasz. Prorok był też człowiekiem, który mógł wymodlić ogień Boży z nieba! Kochałem tego proroka! Serce moje wołało: „Chciałbym być taki jak on!” W Liście św. Jakuba powiedziano o Eliaszu, że „był człowiekiem podobnym do nas” (Jb 5:17). Ale jakim człowiekiem? Był mężem pełnym boskiego autorytetu, nie był jak ta bańka mydlana, która błyszczy w świetle słonica a potem pęka. Nie. Eliasz był człowiekiem, który umiał się modlić! Gdy modlił się zbór pierwotny - trzęsła się ziemia.

Czy w dziejach chrześcijaństwa był kiedykolwiek czas, w którym modlono by się tak wiele jak dzisiaj? Wszędzie odbywają się godziny modlitwy! Ale mimo tej obfitości modłów, żadne miejsce gdzie się one odbywają nie trzęsie się. Natomiast chrześcijaństwo ulega wstrząsom, tak że pytamy: „Co będzie z nami, co będzie z chrześcijanami?” Musimy popatrzeć na to uważnie w świetle Bożym, abyśmy wiedzieli na czym stoimy. Gdy pomyślałem wtedy o Eliaszu, doznałem wstrząsu, jakby trafił we mnie piorun. Modliłem się: „O, Boże, wybacz mi, okaż mi łaskę!” A Bóg przypomniał mi słowa apostoła Pawła: „Gdybym nadal ludziom chciał się przypodobać, nie byłbym sługą Chrystusowym” (Gal. 1:10). A co ja przez dwanaście lat mówiłem Zulusom? Mówiłem: „Przychodzę do was jako sługa Jezusa Chrystusa i zwiastuję wam Ewangelię”. A teraz sprawdza mnie i bada Słowo Boże. Znałem też to miejsce w Biblii, w którym Paweł pisze o sobie: „...bym przypadkiem, będąc zwiastunem dla innych, sam nie był odrzucony” (I Kor. 9:27).

Aż nazbyt dobrze wiedziałem, że taka możliwość istnieje. Przez te wszystkie lata zwiastowałem Ewangelię, ale sam byłem odrzucony przez Boga. Doprowadziły mnie te wszystkie myśli do wewnętrznego rozbicia. I wtedy ujrzałem nagle przed sobą obraz, jak gdyby wizję. Nie jestem człowiekiem, który wierzy w wizję czy w sny. Ale tego obrazu nigdy nie zapomnę. Gdybym był artystą, jeszcze dziś mógłbym to namalować. Zobaczyłem hinduską świątynię z wieloma podobiznami bożków. Wszedłem do tej świątyni, skłoniłem się przed pierwszym bożkiem aż do ziemi i oddałem mu cześć. Potem wyprostowałem się, podszedłem do następnej podobizny, dotknąłem czołem podłogi i pomodliłem się do tego bożka. Kiedy to samo uczyniłem przed trzecim, obudziłem się nagle z krzykiem: „Panie! Przez dwanaście lat przekazywałem Zulusom Twoje słowa: ‘Jam jest Pan, Bóg twój (...) Nie będziesz miał żadnych bogów obok mnie. Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek...’ A teraz ja, kaznodzieja, jestem tym, który oddaje cześć innym bogom!”

Tak, Bóg pokazał mi, że jestem bałwochwalcą. Płacząc poszedłem do sali zebrań, gdzie miałem odprawić nabożeństwo. Ale nie mogłem mówić i tylko z trudem wykrztusiłem: „Padnijmy na kolana i módlmy się!” Płakałem bez przerwy i wołałem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!” I to był początek przebudzenia. Bóg wziął mnie w obroty swego młyna, a ten miele wolno i dokładnie. Kto tego jeszcze nie przeżył, ten nie wie o czym jest mowa, gdy chodzi o Boży młyn. Zapomniałem wszystko. Zapomniałem, że przez dwanaście lat głosiłem Ewangelię. Zapomniałem czego nauczyłem się na studiach. Nie pamiętałem, że nazywałem siebie dzieckiem Bożym. Modliłem się tylko, jako grzesznik w świątyni, bijący się w piersi.

Przebudzenie wybuchło w okresie Bożego Narodzenia. W naszej rodzinie było nas pięciu braci i siostra. Ten świąteczny czas był dla nas wspaniałym. Na długo przed Bożym Narodzeniem śpiewaliśmy już piękne kolędy. Ale tym razem było inaczej. Zapomniałem, że są święta Bożego Narodzenia. Nie było przystrojonej choinki, nie było świątecznego nastroju, nie było kolęd. Jeden z członków zboru przyszedł do mnie i spytał. „Bracie, czy ty nie wiesz, że jest Boże Narodzenie?” Bo ja miałem kazanie na zupełnie inny temat. Tak Bóg zajął się moją osobą.

Byłem tak ślepy, otępiały i przygłuchy, że Bóg musiał brać mnie za kołnierz i popychać. Pewnego dnia gdy szedłem na nabożeństwo, stwierdziłem, że jestem nieogolony. Dzisiaj nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, bo wielu ludzi chodzi z nieogoloną twarzą. My jednak byliśmy jeszcze wychowywani w przekonaniu, że nieogolony mężczyzna nie może się publicznie pokazywać, bo to wstyd. O tym właśnie myślałem, gdy okazało się, że muszę wystąpić przed zborem nieogolony. Co ludzie pomyślą sobie o mnie? I znowu uderzyło we mnie przypomnienie Słowa Bożego; Paweł napisał: „...niech mnie Bóg uchowa, abym miał się chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego, Jezusa Chrystusa, przez którego dla mnie świat jest ukrzyżowany, a ja dla świata” (Gal. 6:14).

„Panie Jezu” - modliłem się w duchu - „powiedziałeś: ‘Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo...’ A ja wcale tak nie wierzę. Nie jestem ukrzyżowany dla świata, jak Paweł. Zgodnie z Twoim Słowem powinienem być martwy dla świata i dla grzechu!” W czasach przebudzenia Słowo Boże ożywa, bije w nas i przenika nasze serca do głębi. Nie jesteśmy wtedy jak kaczka, która nie przemaka w wodzie ani jak kamień, który pozostaje w środku suchy mimo że leży w rzece. Słowo Boże jest jak młot, który kruszy skałę! Jakże jasno uświadomiłem sobie wówczas, że to nie poganie stoją na drodze przebudzeniu. Mogłem tylko zawołać: „Panie, tu jest tylko jeden jedyny człowiek, który hamuje Twoje działanie, a tym człowiekiem jestem ja! Proszę, wybacz mi!”

Było też takie zdarzenie. Pewnego dnia stałem pod dzikim drzewem figowym. Stało tam też kilku Czarnych, którzy mnie obserwowali. I usłyszałem taką uwagę o sobie: „Widać, że to pijaczyna, ale wydaje się, że nie z tych najgorszych”. Nie wiem jak wtedy wyglądałem. Ci sami ludzie, na których patrzyłem z góry, teraz mną pogardzali, ponieważ Bóg poniża pysznych. On też przypomniał mi, co premier, dr Vervoerd, mówiąc o plemieniu Bantu do nas, ludzi białych, powiedział, i prosił byśmy to wzięli do serca: „Musimy naszego bliźniego kochać jak siebie samych”. Pomyślałem sobie wtedy w duszy: „Tak, to łatwo powiedzieć, ale trudniej zrobić!” A teraz, po tylu latach, Bóg przypomniał to, co powiedział były premier i rzekł mi: „Erlo, to nie doktor Vervoerd, ale Król Królów pyta ciebie teraz: czy kochasz swego bliźniego jak siebie samego?” Popatrzyłem na Zulusów i odpowiedziałem Panu: „Tak, właściwie kocham ich. Ostatecznie poświęciłem się dla nich. Ale szczerze mówiąc nie kocham ich tak jak samego siebie”. „Jeżeli chcesz przebudzenia, to nastąpi ono zgodnie z moim Słowem, a ty musisz tak wierzyć jak powiada Pismo. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Czy kochasz Zulusów, jak siebie samego?” Tak brzmiała odpowiedź Boża w moim sercu. I mogłem tylko odpowiedzieć Mu: „Nie, Panie, nie mogę. Przykro mi, ale nie zdołam, to zbyt wiele”. Ale właśnie nie darował mi i mówił dalej: „Kto jest wielki, będzie najmniejszy, pierwsi będą ostatnimi, a kto by chciał być wielki będzie sługą wszystkich”. - „O, Panie! Nie! Wybacz mi, ale nie mogę iść dalej z Tobą tą drogą. Wyobrażam sobie Czarnego, który dźwiga walizę, a ja mam do niego podejść i powiedzieć: pozwól, że poniosę ci tę walizę! To niemożliwe, czegoś takiego nie mogę zrobić. Wybacz mi, Panie, ale tak nie może być!” Biły na mnie siódme poty. Sprawy zaszły tak daleko, że budziłem się w nocy cały mokry z tej wewnętrznej walki. Targowałem się z Bogiem, krzycząc: „Panie, poślij mnie gdzie indziej, na bezludną wyspę albo do innego kraju, bo tu, w Afryce Południowej nie mogę zrobić tego, czego ode mnie żądasz. Co powiedzą moi rodzice, moja rodzina, moi bracia? Panie, jestem gotów coś zrobić. Ale nie możesz oczekiwać ode mnie, że będę sługą najniżej postawionych. Mogę być sługą moich rodaków, ludzi białych, to mogę. Ale sługą Zulusów? - Nie! Nie mogę!”

A potem było tak, jakby Pan mi odrzekł: „Dobrze, nie chcę cię zmuszać. Prosiłeś mnie o przebudzenie. Chcieliście, bym był między wami. Ale kiedy przyjdę, to jako Król i to ja będę miał ostatnie słowo”. Próbowałem odwrócić się, kręciłem się i robiłem uniki, sprzeciwiałem się Panu. Ale On mi nie darował. Znów zaczął wywierać na mnie nacisk i mocniej zaciągnął pętlę: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście” (Mat. 25:40). W dzieli Sądu On postawi przed nami najnędzniejszą osobę i nasz stosunek do Niego zmierzy według tego, jak odnosiliśmy się do tej osoby. I tak my możemy sprawdzić naszą miłość do Pana. Pomyślmy o najmarniejszym człowieku jakiego znamy, o najmniejszym z najmniejszych. I zmierzmy miłość jaką odczuwamy dla tego człowieka. Nie będziemy bliżsi Jezusowi ani o odrobinę więcej niż wynosi ta miara naszej miłości do tego człowieka. Według tego zostaniemy kiedyś osądzeni przez Jezusa. Ten dzień Sądu będzie dniem straszliwego przerażenia, Oby Bóg dał, żebyśmy się przerazili już teraz! Niekiedy dobrze jest dla człowieka, gdy przeżyje szok i zacznie widzieć jaśniej. Co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mówi Jezus. Nie chodzi o to jak postępowaliśmy wobec wielkich i wpływowych ludzi, ale jak odnosiliśmy się do tego najmniejszego, najbardziej pogardzanego, który w Niego wierzy. Teraz możecie zrozumieć, że byłem wstrząśnięty do głębi duszy i że czułem się jak zmielony w młynie Bożym. Były to ciężkie zmagania. Wołałem do Boga: „Panie, nie mogę prowadzić takiego życia, to przeciwne mojej naturze. Po prostu nie mogę! Stracę moje życie!” I wtedy odpowiedź Boża trafiła mnie prosto w serce: „Kto stara się zachować życie swoje, straci je, a kto straci życie swoje dla mnie, znajdzie je” (Mat. 10:39).

Walczymy o nasze życie, walczymy o naszą egzystencję. Ale tam, w niebie, jest Bóg, który nam to utrudnia. Wydaje się, że lepiej poradzilibyśmy sobie bez Niego. Ale Bóg Wszechmocny istnieje. Istnieje i mówi: „Co człowiek sieje, to i żąć będzie” (Gal. 6:7). To prawda. Siejemy ziarno i zbieramy stokrotny plon. Cokolwiek uczynimy innym, stanie się i nam. Ale i dobro i zło otrzymamy zwielokrotnione, ponieważ istnieje Bóg na niebiosach. Bez Niego byłoby o wiele łatwiej, to On tak nam wszystko utrudnia. Chyba, że poddamy się i pozwolimy, by był Panem w naszym życiu. Co to znaczy? To znaczy, że nie poprzestaniemy na wyznaniu wargami: Panie Jezu, Ty jesteś Panem. To znaczy, że gdy On będzie Panem w naszym życiu, my będziemy żyli i postępowali zgodnie z Jego Słowem, będziemy wierzyli „jak powiada Pismo” i będziemy Mu posłuszni.

Pewnego dnia doszedłem do takiego stanu, że powiedziałem w modlitwie: „Panie, dłużej już nie mogę!” „Erlo,” - odpowiedział mi Pan - „czy nie prosiłeś mnie o przebudzenie? A teraz mówisz: dłużej już nie mogę. Więc dobrze, zostaw to! Ale prosiłeś mnie, abym zstąpił. Więc teraz zstąpię i zacznę działać, ale ja zaczynam od domu Bożego, a nie od tych, co stoją na zewnątrz!” Czy teraz zrozumiałe się stało, dlaczego tylu modli się o przebudzenie, a tak niewielu je przeżywa? Dlaczego tak jest? Przyczyna leży w tym, że niektórzy pobożni ludzie modląc się o przebudzenie igrają ze słowami. Jeżeli przebudzenie nadejdzie, to są mu przeciwni i stają się wrogami przebudzenia. Dochodząc do sedna sprawy możemy na podstawie doświadczenia stwierdzić co następuje: jeżeli ktoś sprzeciwia się działaniu Ducha Bożego, czyni to tylko dlatego, że w jego własnym życiu istnieje grzech - a często jest to rozpusta! W tej dziedzinie życia Jest wiele brudu, również u tak zwanych dzieci Bożych. Dlatego Pismo Święte uczy nas, że sąd zaczyna się od domu Bożego, to znaczy od zboru Jezusowego. Tyle było spraw, które Bóg porządkował w moim życiu, że nie mogę ich tu wszystkich wymienić. Wciąż na nowo próbowałem targować się z Bogiem i dyktować Mu jak ma wśród nas działać, oczywiście w miarę możliwości zgodnie z naszymi wyobrażeniami, A Bóg odpowiadał mi tak: „Czy ja jestem waszym uczniem? Jestem Bogiem i działam tak, jak chcę. Nie możecie wtłoczyć mnie w jakiś szablon. I dopóki nie przyjmiesz tego do wiadomości, nie oczekuj, że przyjdę. Albowiem: tu jest Pan wszystkich panów i nie ma bogów poza mną! Nie potrzebuję doradcy, który mi mówi jak mam działać.”

To było tą przeszkodą dla mnie i walczyłem aż do chwili, gdy wreszcie mogłem powiedzieć: „Dobrze, Panie! Zgadzam się. Działaj jak chcesz.” Bałem się jeszcze tylko, że sprawy mogą się wymknąć spod kontroli. Ale Bóg jest Bogiem porządku. Dopóki On rządzi, nigdzie nie może powstać nieład. W tym samym czasie Bóg bez mojej wiedzy działał już w zborze. Zaczął wykazywać ludziom ich grzechy. Jedni chodzili do drugich i prosili ich o wybaczenie. Mąż godził się ze swoją żoną, a żona z mężem. Dzieci godziły się z rodzicami, przyjaciele z przyjaciółmi: „Mówiłem o tobie źle, wybacz mi, proszę. - Przebacz, miałam pretensję do ciebie i chowałam ją w sercu. - Mówiłam o tobie źle za twoimi plecami. Powinnam była najpierw przyjść do ciebie.” Jezus uczy nas bowiem: „A jeśliby zgrzeszył brat twój, idź, upomnij go sam na sam...” (Mat. 18:15). Jeśli tego nie zrobimy i mówimy o naszym bracie źle poza jego plecami, to my zasłużyliśmy na ogień piekielny za to, a on za swój grzech. Niech nikt nie twierdzi, że on zostanie uratowany. Pytam go: „Czy zostałeś wybawiony od tego złego języka, tego krnąbrnego zła, pełnego śmiercionośnego jadu, a rozpalanego przez piekło?”

Zulusi, którzy dotychczas nazywali mnie „Mfundisi”, zaczęli mówić do mnie „Baba” (ojcze). Zulusi nie zwracają się tak do obcych. Tym mianem określają tylko kogoś ze swoich. Zastanawiałem się dlaczego nazywają mnie ojcem. Przecież nie wiedzieli co rozgrywa się między mną a Bogiem. A tu nagle zaczęli odnosić się do mnie z większym szacunkiem niż dotychczas i stawali w mojej obronie. Miało to chyba związek z tym, że ja - w duchowym znaczeniu - straciłem życie kapitulując przed Bogiem. Mogę świadczyć, że prawdą jest Słowo Boże: kto straci życie swoje, znajdzie je. Dotyczy to również możliwości utraty życia cielesnego. Pewni ludzie radzili mi nawet: „Uciekaj. Nie chcemy, żebyś został zabity przez komunistów albo szpiegów.” Może się zdarzyć, że mnie pierwszemu odbiorą życie. Ale mimo to pozostaję przy tym wyznaniu: kto straci życie swoje, znajdzie je! Gdybym miał tak umrzeć, to byłoby to dla mnie ukoronowaniem życia. Największą ofiarą jaką mogę ponieść dla mojego Pana i Nauczyciela byłoby przelanie dla Niego krwi, jako mały wyraz wdzięczności dla Tego, który oddał za mnie ostatnią kroplę swojej krwi.

DZIAŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO

Nadszedł dzień, w którym Bóg poniekąd rozdarł niebiosa i zstąpił, gdy byliśmy razem zebrani. Nagle usłyszeliśmy szum wielkiego wiatru. Mogę to opisać tylko w przybliżeniu, próbując wyjaśnienia za pomocą małego przykładu. Było tak, jakby z próżniowej pompy powietrznej uchodziło sprężone powietrze. Ale to oczywiście nie było zupełnie tak samo. Było tak, jakby ten wiatr przewiewał na wskroś każdego z nas. Duch Boży zstąpił i nikt nie musiał wyjaśniać innym: „Spójrz, oto Bóg jest wśród nas.” Każdy był świadom obecności Boga i nie padło ani jedno słowo. Mogłem tylko uklęknąć, aby oddać cześć Bogu Niebios.

Cóż zdarzyło się następnie? Duch Boży przeszedł nad całą okolicą i zewsząd zaczęli ściągać ludzie. Pierwsza przyszła czarownica mieszkająca w oddalonej o siedem kilometrów miejscowości i prowadząca tam szkołę dla czarownic. Tak więc Bóg zaczął działać od najpotężniejszej twierdzy szatana. Mówiąc za prorokiem Izajaszem: jak ogień zapala chrust i powoduje, że kipi woda, jak pożera słomę język ognia i ginie w płomieniach plewa! Kiedy zadałem tej czarownicy pytanie: „Czego tu chcesz?” - odpowiedziała: „Potrzebuję Jezusa. Czy On może mnie uratować? Spętały mnie łańcuchy piekieł. Czy możesz rozerwać te pęta?”

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom i uszom. Przez dwanaście lat na próżno usiłowałem – niekiedy całymi tygodniami - nawracać czarowników. Wszyscy oświadczali, że ich moc jest darem Bożym. A tu nagle staje przede mną czarownica i zupełnie nieoczekiwanie oświadcza, że ma już dosyć takiego życia, że jest spętana więzami ciemności. 

„Kto z tobą rozmawiał?” - spytałem.

„Nikt”, - odpowiedziała.

„Kto głosił ci Ewangelię?”

„Nikt!”

„Kto cię tu zaprosił?”

„Nikt!”

„Nie mogę tego zrozumieć. Skąd się więc tu wzięłaś? Co się stało?”

„Dlaczego pytasz mnie o te wszystkie rzeczy? Nie marnuj mojego czasu! Jeżeli Jezus nie uratuje mnie natychmiast, to umrę jeszcze dzisiaj i pójdę do piekła!”

Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie przeżyłem. Zacząłem więc dalej drążyć pytaniami:

„Czy jesteś gotowa otworzyć swoje serce Panu Jezusowi i przyjąć Go do swojego życia?”

„Jestem gotowa zrobić cokolwiek.”

„A czy jesteś również gotowa wyznać swoje grzechy?”

„Tak!”

Kiedy już to zrobiła, zwróciła się do mnie z prośbą: „Pomódl się za mnie, żeby Jezus uwolnił mnie od tych złych duchów.” I wymieniła ich imiona: Mzeezrus, Mteeges, Mtowos. Nie są to imiona urojone. Osoba opętana przez ducha imieniem Mzeezrus umie mówić w obcych językach, których się nie uczyła ani nawet nigdy nie słyszała. Nie wiedziałem jak należy modlić się za czarownicę. Kiedyś zdarzyło mi się, że przyszedł do mnie opętany mężczyzna i spróbowałem wtedy nakazać ciemnym mocom w imię Jezusa wyjść z tego człowieka. Rezultat był taki, że stałem się pośmiewiskiem diabłów! Nie mogłem tego wtedy zrozumieć.

W Dziejach Apostolskich czytałem, że gdy położono na chorych chustki apostoła Pawła, które dotykały przedtem jego skóry, to od chorych „ustępowały (...) choroby, a złe duchy wychodziły” (Dz. 19:12). A mnie się nie powiodło i stałem się pośmiewiskiem demonów. Teraz zaś znowu miałem się narazić, modląc się za czarownicę. Przywołałem swoich pięciu czy sześciu współpracowników i otoczyliśmy tę kobietę. Posadziliśmy ją na krześle i usiedliśmy naokoło. Ta czarownica była analfabetką, mieszkała w głębi kraju i nigdy nie pracowała u Europejczyków czy ludzi mówiących po angielsku. Zaczęliśmy śpiewać pieśń wielkanocną, pieśni triumfalnego zwycięstwa: Pan wstał z martwych, nasz Bóg - śmierć, szatana, piekło zmógł - już pokonał Pan swą krwią diabła, zdeptał moc zła - już nie trzeba się bać! - Pan zapłacił własną krwią!

Kiedy śpiewaliśmy tę pieśń po raz drugi, kobieta zerwała się z krzesła, upadła na kolana i na czworakach zaczęła się miotać jak dzikie zwierzę. Wyglądała jak tygrys szykujący się do skoku na swoją ofiarę. Jej oczy miały niewyobrażalnie przerażający wyraz. Jeden ze współpracowników zerwał się i ze strachu uciekł. Musieliśmy go uspokoić i przyprowadzić z powrotem. Nie mamy przecież powodu do strachu, bo Jezus pokonał wszelką moc diabla. Potem kobieta zaczęła rozmawiać z nami po angielsku, chociaż nigdy nie uczyła się w szkole tego języka. Nagle wydobyło się z niej ujadanie psów. Usłyszeli tu nawet ludzie zgromadzeni przed drzwiami na dworze. Mój brat miał dużego psa, który przybiegł teraz z daleka i podskakiwał chcąc zajrzeć przez okno i zobaczyć tamte ujadające psy. Być może można naśladować szczekanie jednego psa, ale w żadnym wypadku ujadania całej sfory psów. Kiedy psy ucichły, z kobiety zaczęło się wydobywać chrząkanie i kwiczenie wielu świń. Wtedy, w imię Jezusa, które jest ponad wszystkie imiona, nakazaliśmy tym mocom ciemności ustąpić: „Jest nas trzystu silnych wojowników i nie opuścimy tej osoby!” - zawołali. Tego nie mówiła kobieta! To inne moce, które umieją mówić ludzkim głosem. Zaczęliśmy się modlić: „O Panie, zacznij Ty działać i uwolnij tego człowieka!” I nagle te demony powiedziały coś godnego uwagi: „Znamy działanie Boga Ojca, znamy działanie Syna Bożego, ale odkąd przyszedł Duch Święty - płoniemy! Jego ogień jest dla nas zbyt gorący...”

Przypomniałem sobie w tej samej chwili słowa Biblii: „...Nie dzięki mocy ani dzięki sile, lecz dzięki mojemu Duchowi to się stanie” (Zach. 4:6). W Liście do Efezjan czytamy: „Gdyż bój toczymy nie z krwią i z ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władzami tego świata ciemności, ze złymi duchami w okręgach niebieskich” (Ef. 6:12). To miejsce Biblii przez długie lata stanowiło dla mnie tajemnicę. Jak można walczyć z tymi duchami? Teraz zrozumiałem, że nie chodzi tu o walkę ciała z duchem, ale o walkę Ducha Bożego ze złymi duchami. A potem z wielkim krzykiem opuściło kobietę pierwszych sto demonów, a za nimi następne dwie setki. Aż do tej chwili twarz czarownicy miała budzący przerażenie, ponury wyraz. Ale gdy opuściły ją złe duchy, w tym samym momencie twarz jej zmieniła się raptownie. Wyglądała teraz jak anioł, przebywający w obecności naszego Pana i Nauczyciela. Z niebiańskim blaskiem na twarzy i w oczach zawołała: „Och, jak cudownie! Jezus mnie uwolnił! Jezus skruszył łańcuchy piekieł!”

Po tej czarownicy przyszli inni parający się czarami, a po czarownikach zaczęli przybywać opętani, jeden za drugim, dzień po dniu. Przez dwa czy trzy miesiące nie spaliśmy, bo dzień i noc byliśmy zajęci. Niekiedy nie mieliśmy czasu nawet na jedzenie czy przebranie się. Duch Boży dosłownie szedł po domach i kierował do nas ludzi. Każdego przychodzącego pytaliśmy:

„Kto cię tu przyprowadził?”

„Nikt!”

„Skąd wiedziałeś, że my tu jesteśmy? Kto cię tu zaprosił?”

„Nikt!”

Za każdym razem otrzymywaliśmy taką samą odpowiedź i zawsze wysłuchiwaliśmy podobnej historii:

„Nie możemy tego wytłumaczyć, ale to musiał być Bóg. Jakaś siła nas zmusiła, byśmy tu przyszli. Nie możemy spać, nie możemy odpocząć, bo ciągle widzimy przed sobą nasze grzechy”.

Było tak, jakby runęły mury Jerycha. Opętani wymieniali imiona dręczących ich demonów i podawali ich liczbę. Wydarzyło się wtedy o wiele więcej, o czym nie odważamy się dzisiaj mówić, ponieważ ludzie tego nie rozumieją. Potraktowaliby to jako bajkę. Ale między niebem a ziemią dzieje się o wiele więcej niż może pojąć nasz ludzki rozum. Aby zrozumieć te sprawy trzeba je samemu przeżyć. A ludzie napływali dalej! Wychodząc przed dom jakiegokolwiek dnia tygodnia i o jakiejkolwiek porze zawsze zastawało się sto albo dwieście osób. Zatwardziali grzesznicy płakali jak małe dzieci. „Co wam jest?” - pytaliśmy się. Odpowiadali: „Jesteśmy grzesznikami!” Duch Boży ukazał im ich grzech, Bożą sprawiedliwość i ich niesprawiedliwość. Wydawało się, że nastał dzień Sądu.

Pamiętam pewnego nieokrzesanego pogańskiego Zulusa z Singa, który siedział w pokoju i płakał jak ktoś obity pałką. Ponieważ głośno przy tym krzyczał, wyszedłem do niego, żeby zobaczyć co się tam dzieje. „Co ci się stało?” – Spytałem. Zawołał: „Dzieli mnie od piekła tylko jeden centymetr. Jeden centymetr i znajdę się w piekle!” Wciąż musieliśmy ludzi zapewniać, że krew Jezusa może obmyć ich ze wszystkich grzechów. „Mówicie tak, bo nie wiecie jak straszliwie zgrzeszyliśmy!” - odpowiadali. Poznanie grzechów poruszało ich tak głęboko, że niektórzy nie mogli uwierzyć, iż Jezus może im przebaczyć. Nie wystarczyło im ogólne wyznanie. Każdy czuł potrzebę opowiadania o każdym grzechu z osobna i nazwania go po imieniu. Dopiero wtedy przenikało ich światło i w nagłym olśnieniu mogli pojąć, że ich winy są im odpuszczone. Ich twarze promieniały jak anielskie oblicza. Przychodzili do nas z płaczem, a odchodzili z radością. Ich życie zmieniało się i wszystko stawało się nowe. Żony wracały do domów, a ich mężowie stwierdzali ze zdumieniem: „Co się z tobą stało? Jesteś zupełnie innym człowiekiem. Dotychczas ty rządziłaś i zawsze miałaś ostatnie słowo. A teraz nagle podporządkowujesz się.” Był pewien człowiek, który kijem sprawował rządy w swoim domu. Zachowywał się nie jak człowiek, a jak dzikie zwierzę. I właśnie jego żona zmieniła się tak uderzająco, że spytał zdziwiony: „Co się z tobą stało? Jak wracałem do domu pijany, zawsze była awantura. A teraz jesteś taka spokojna!” I rzeczywiście, zamiast jak zwykle wymyślać mężowi i żądać żeby się wytłumaczył, kobieta traktowała go przyjaźnie, przynosiła mu ciepłą wodę, myła nogi i ścieliła łóżko. Mąż nie mógł pojąć tej zmiany. „Co mogło się zdarzyć, że taka rzecz jest możliwa? Dawniej wpadałaś w gniew, a teraz nie mówisz ani słowa. Czuję się w domu jak król. Czy byłaś u chrześcijan w Mapumulo i zostałaś chrześcijanką? Czy przyjęłaś Boga białych ludzi?” A potem dodał: „Jeżeli Bóg białych ludzi umiał cię poskromić co mnie się nie udało nawet za pomocą kija, to musi to być coś dobrego”. Przed wielu laty pewien znany w Afryce Południowej dyrektor cyrku i treser lwów powiedział: „Przyprowadźcie mi tu dowolnego lwa, a ja go poskromię, ale żony swojej nie mogę poskromić.” Można więc sobie wyobrazić, jak jakiś mąż może być zdumiony, gdy jego żona nagle tak się zmienia! Było to tak potężne świadectwo mocy Pana Jezusa, że ten mąż do nas przyszedł i nawrócił się.

Nawracały się również dzieci. Kiedy wracały od nas do swoich rodziców, ci pytali: „Dzieci, co się z wami nagle stało? Zawsze kłóciłyście się ze sobą, zawsze narzekałyście na odrabianie lekcji, zawsze były jakieś sprzeciwy i wykręcanie się od roboty. A teraz robicie wszystko chętnie i jesteście posłuszne. Co się zdarzyło? Czy jesteście chrześcijanami?” I potem przychodzili również rodzice i oddawali swoje życie Jezusowi.

Bóg zapalił swój ogień, który ogarniał doliny i przelatywał nad górami, tak że tysiące ludzi nawracało się w jednym tygodniu, ba - nawet jednego dnia. Płomień ten szerzył się wśród Zulusów i Kshosasów w Afryce Południowej. Działanie Boże nie zna granic. W czasie Święta Namiotów Pan Jezus stał kiedyś w tłumie świętujących i nie bacząc na to, że niektórzy chcieli Go zabić, wołał głośno: „Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije. Kto wierzy we mnie, jak powiada Pismo, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej” (Jn 7:37.38). Oby Bóg sprawił, że każdy, kto mieni się być chrześcijaninem, był nim naprawdę, tak jak powiada Pismo. Sądzę, że o przebudzenie wcale nie trzeba się modlić. Przebudzenie jest wynikiem zgodnego z Pismem życia i codziennego postępowania w duchu Pisma. Oznacza to kroczenie do przodu w najściślejszej społeczności z Nim, żywym Bogiem. On chce, by Jego zbór był czystą oblubienicą, z której promieniuje Jego chwała.

TOWARZYSZĄCE ZNAKI I CUDA

Kiedy przychodziły wielkie tłumy, a Bóg działał na ducha, duszę i ciało, powtórzyło się to, o czym mówią nam Dzieje Apostolskie. Działy się znaki i cuda. W modlitwach nie prosiliśmy o nie wyraźnie. Modliliśmy się jedynie tak: „Panie, rządź między nami, Ty, który jesteś Ten sam i na wieki.” I doświadczyliśmy tego. Nie możemy więc zrozumieć, że są pobożni ludzie, którzy mówią: „Bóg działał tak tylko w pierwszym stuleciu, ale dzisiaj już nie.” My składamy świadectwo, że Bóg i dziś jeszcze jest Ten sam i Panuje na swoim tronie! I tak doczekaliśmy się, że chorzy zostawali uzdrowieni, a było ich nawet wielu, jeszcze zanim zaczęto się z nimi modlić, po prostu tylko dlatego, że akurat tu byli. Niektórzy doświadczali uzdrowienia zupełnie nagle, przed rozpoczęciem nabożeństwa. Innych dłoń Pana dotykała w trakcie nabożeństwa. Było tak, że niektórzy ludzie w pierwszym porywie entuzjazmu wołali: „Już nigdy więcej nie będziemy zażywali lekarstw! Teraz ich już nie potrzebujemy!” Tych ludzi musieliśmy poważnie ostrzegać, by nie składali takich oświadczeń. Bardzo łatwo jest uczynić taki ślub, który później trzeba będzie złamać. Człowiek czuje się zdrowy i mówi: „Nigdy więcej nie będę brał żadnych tabletek!” A tuż obok niego stoi diabeł i słyszy to. I ten diabeł później z całą swoją diabelską mocą przyprawia tego człowieka o tak straszliwy ból głowy, że ten sięga po tabletki od bólu głowy. W tym samym momencie łamie swój ślub, a więc popełnia grzech. Skoro zatem Bóg nie żąda od nas składania takich ślubów, nie powinniśmy tego robić. Radziliśmy więc ludziom: „Mówcie lepiej tak: dzięki łasce Bożej rezygnujemy z lekarstw - jeżeli nadal będziemy się tak dobrze czuli. Ale nie składajcie żadnych przyrzeczeń, których później nie będziecie w stanie dotrzymać”. Istnieje niebezpieczeństwo, że przyrzekając coś - zapominamy o tym jeszcze nim słońce zajdzie. Ale Bóg nie zapomina. W dzień Sądu zapyta nas o to i będziemy musieli zdać z tego rachunek. I to jest powodem, dla którego Pismo Święte mówi: „Jeżeli złożysz Panu, Bogu twemu, ślub, to nie ociągaj się z jego spełnieniem, gdyż Pan, Bóg twój, upomni się oń u ciebie i miałbyś grzech na sobie.” (V Mojż. 23:22). Wspominam o tym dlatego, aby pokazać w jaki sposób działa Pan. Od tamtego czasu Zulusi już nie mówili więcej, że chrześcijaństwo jest religią białych ludzi. To się skończyło. Doświadczyli bowiem, że Jezus Chrystus jest również ich Bogiem. 

Przypominam sobie jeszcze pewnego niewidomego mężczyznę, którego oczy nagle przejrzały. Chodził on wkoło, potrząsał głową i co chwila wołał: „Jezus jest również moim Bogiem! On jest naprawdę moim Bogiem!” Przynoszono do nas chorych na noszach i stawiano je na podłodze. Niekiedy zdarzało się, że ci chorzy wstawali i zaczynali chodzić jeszcze przed rozpoczęciem nabożeństwa. Pewnego razu zjawił się mężczyzna z wielkim guzem nowotworowym. Z powodu tego guza był sparaliżowany od bioder w dół. Naokoło niego siedziało na trawie mnóstwo ludzi. Nagle wszyscy zerwali się i bez słowa odeszli w inną stronę. „Co się stało?” - zawołałem. Ale gdy podszedłem bliżej, zrozumiałem reakcję tych ludzi. Guz tego człowieka pękł i rozszedł się taki smród, że nie można było tam wytrzymać. Przyszli moi współpracownicy, posprzątali i obmyli chorego. Kiedy skończyli, mężczyzna wstał i zaczął chodzić. Mogę opowiedzieć tylko niektóre rzeczy z tego wszystkiego co się zdarzyło. Jestem w podobnym położeniu co Jan, który napisał w zakończeniu swojej Ewangelii: „Wiele też innych rzeczy dokonał Jezus, które, gdyby miały być spisane jedna po drugiej, mniemam, że i cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by należało napisać” (Jn 21:25). Tak też o przebudzeniu napisano już wiele książek, ale wydaje się, że objęły one jedynie skrawek tego co się wydarzyło, Bóg bowiem uczynił o wiele więcej i nie sposób spisać wszystkiego.

W czasie gdy Bóg tak potężnie działał wśród chorych, przypomnieliśmy sobie tę dziewczynę, która nie została uzdrowiona mimo naszych usilnych modlitw i zmagań. Od tego czasu upłynęło już sześć lat! I teraz zaczęliśmy się ponownie modlić za nią i prosiliśmy Boga: „O, Panie, czy nie byłoby możliwe byśmy spotkali jeszcze tę dziewczynę i jej matkę, o ile jeszcze żyją?” I jakaż to była dla nas niespodzianka, gdy odprawiając nabożeństwo w okolicy Nowego Hannoveru zobaczyliśmy jak do namiotu wchodzi stara matka prowadząc córkę. Tego wieczoru Bóg w miłosierdziu swoim dotknął tej dziewczyny i została całkowicie uzdrowiona.

Wciąż na nowo zdarzało się, że osoba, która się nawróciła albo została uzdrowiona, stawała się błogosławieństwem dla całego swego otoczenia. Zwykle w kilka tygodni potem byliśmy wzywani do miejscowości, w której ta osoba mieszkała, i proszeni o zwiastowanie Ewangelii. Za każdym razem zastawaliśmy tam wielu ludzi dojrzałych do naszych żniw. I to dzięki jednemu człowiekowi, który się nawrócił! Jego przykład okazywał się zaraźliwy dla wielu innych ludzi. Kiedyś byliśmy zaproszeni na zebranie, które miało się odbyć na świeżym powietrzu. Obiecaliśmy, że będziemy na miejscu we wtorek o godzinie pierwszej po południu i odprawimy nabożeństwo. Zulusi nie przestrzegają zbytnio umówionych terminów. Jeżeli jakieś spotkanie zapowiedziane jest na pierwszą, to równie dobrze można przyjść o drugiej. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Tego dnia jednak dojechaliśmy na miejsce już o dwunastej trzydzieści i zastaliśmy tam trzystu do czterystu ludzi. Zapytaliśmy ze zdumieniem: „Jak to, już tu jesteście? Od kiedy czekacie?” „O, niektórzy z nas byli tu już o szóstej rano.” Oczywiście nie była to godzina, o której wyszli z domu, bo większość musiała wędrować przez wiele godzin. Ale głód Ewangelii był tak wielki, że pogodzili się z tym, a nawet byli gotowi czekać na rozpoczęcie nabożeństwa przez sześć czy siedem godzin. Zdecydowaliśmy się więc zacząć nabożeństwo natychmiast.

W tamtym czasie skracaliśmy nabożeństwo do minimum, bo okazało się, że długie kazania wcale nie były potrzebne. To ci ludzie mówili nam, co muszą zrobić. Mieli ogromną potrzebę wyznania grzechów, ponieważ poznali je w sobie do głębi. Wobec tego poszedłem do starej chłopskiej chaty, aby przygotować krótkie posłanie. Swoim współpracownikom powiedziałem: „Zanim pomodlimy się z nimi, dajmy im sposobność uporządkowania życia przed Bogiem.” Chciałbym tu powiedzieć kilka słów na temat uzdrawiania chorych. Przyjęliśmy zasadę nie modlenia się z ludźmi o uzdrowienie, zanim nie doprowadzą do porządku swego duchowego życia. Uzdrowienie Boże zawsze zaczyna się od duszy. Tak uczy nas Biblia: „Wyznawajcie tedy grzechy jedni drugim i módlcie się jedni za drugich, abyście byli uzdrowieni” (Jb 5:16). Uzdrowienie duszy stoi więc na pierwszym miejscu. Jeżeli ktoś skarży się: „Strasznie cierpię z powodu artretyzmu” albo: „Mam okropne bóle głowy”, to mówimy takiej osobie: Dobrze, opowiedziałeś tu o swoich cielesnych dolegliwościach, ale zacznijmy od chorób duchowych. Jak to u ciebie wygląda?” Są ludzie, w których życiu Panuje gniew. Gniew jest złą rzeczą. Bóg nie pozwala nam się modlić jeżeli jesteśmy gniewni. Dlatego Paweł nakazuje, by mężczyźni wznosili do modlitwy czyste ręce, „bez gniewu i bez swarów” (I Tym. 2:8). Jeśli więc człowiek modli się, a w sercu kryje gniew, to postępuje przeciwko woli Bożej i niezgodnie ze Słowem Bożym. Na ten temat bardzo dużo powiedziane jest w Piśmie Świętym. Napisano nawet, że modlitwa męża, który żywi w sercu żal do żony, natrafi na przeszkody. Może więc oszczędzić sobie modlenia się.

W naszych czasach modli się każdy, niezależnie od tego czy jego życie jest przed Bogiem w porządku, czy nie. A przecież Pan Jezus posuwa się aż do tego, że mówi: „Jeślibyś więc składał dar twój na ołtarzu i tam wspomniałbyś, iż brat twój ma coś przeciwko tobie, zostaw tam dar swój na ołtarzu, odejdź i najpierw pojednaj się z bratem swoim, a potem przyszedłszy, złóż dar swój” (Mat. 5:23.24). Zadajmy teraz sobie pytanie czy łamiemy zakon, czy też jesteśmy posłuszni Jezusowi. Kiedy ludzie przychodzą do nas na duszpasterskie rozmowy, mówimy im zawsze, że cielesne dolegliwości są drugoplanowe i że przede wszystkim musimy się zająć duchowymi chorobami. Człowiek, którego dusza jest chora, bywa rozdrażniony, zły, obrażony i obarczony wieloma innymi przywarami. I uwolnienie się od tego wszystkiego ma tysiąckrotnie większą wartość niż uzdrowienie z jakiejś choroby ciała. W czasach przebudzenia nie trzeba tego nawet ludziom mówić. Oni sami przychodzą i oświadczają: „Jesteśmy chorzy, ale nie chcemy się o to martwić. To nie jest ważne. Pomódl się za nas, abyśmy zostali uzdrowieni duchowo.” Podczas takich zgromadzeń zdarzało się, że ani jedna osoba nie opuszczała zebrania bez oczyszczenia swego życia i zawarcia pokoju z Bogiem. Niekiedy słonce już zachodziło i musieliśmy namawiać ludzi, aby poszli do domu. Ale oni nie chcieli. Odpowiadali nam: „Nie, co nam da pójście do domu. To tak, jakbyśmy pozyskali cały świat, ale stracili nasze dusze. Chcemy pogodzić się z Bogiem.” Ci ludzie często musieli czekać po kilka dni zanim mogliśmy ich przyjąć na duszpasterską rozmowę. Ale nie szli do domu, czekali cierpliwie. Nieraz słyszeliśmy, jak mówili: „Nie możemy dłużej żyć w grzechu. Chcemy wszystko wydobyć na światło. Potrzebujemy odpuszczenia naszych grzechów.” I to właśnie było powodem, że skracaliśmy nabożeństwa do granic możliwości.

Jak już wspomniałem, chciałem wtedy przygotować krótkie posłanie. Ale nagłe do chaty wszedł jeden z moich współpracowników. „Tam za drzwiami stoi jakaś Hinduska, która chce z tobą mówić.” „Ależ to wykluczone, w żadnym wypadku nie mogę!” - odpowiedziałem. - „Ci ludzie czekają już tak długo. Każ jej powiedzieć czego chce i potem mi to przekażesz.” Współpracownik odszedł, żeby pomówić z tą kobietą. Ale ona była uparta i nie chciała mu powierzyć swojej sprawy. Wrócił więc do mnie i powiedział, że kobieta życzy sobie mówić tylko ze mną. Odesłałem go znowu, aby jej powiedział, że jestem zbyt zajęty. Ale kiedy wrócił znowu i jeszcze raz i jeszcze - zgodziłem się w końcu: „Dobrze, wyjdę do niej. Nic nie szkodzi, że to ona postawiła na swoim.” Za drzwiami stała kobieta z szesnastoletnią córką. I opowiedziała mi swoją historię: „Czy widzisz tę moją córkę? Od urodzenia była niedorozwinięta umysłowo. Prawdopodobnie z powodu uszkodzenia mózgu. Byłam z nią u wielu lekarzy i każdy z nich oświadczał, że moja córka nie wyzdrowieje do końca swego życia. Poszłam z nią do hinduskiej świątyni. Ale nasi bogowie również nie mogli jej pomóc. Dwa tygodnie temu spotkałam czarnego człowieka, pewnego Zulusa, który mi powiedział: ‘Wiesz co, zaprowadź swoją córkę do Mapumulo. Tam są chrześcijanie, którzy służą Panu Jezusowi. Jeżeli ją tam zaprowadzisz, to oni się do Niego pomodlą, a On uzdrowi twoją córkę.’ Kiedy to usłyszałam, wykrzyknęłam: ‘To jest Bóg, któremu chcę służyć!’ I w tej samej chwili moja córka wyzdrowiała i jest teraz zupełnie normalna. Tu oto stoi. Możesz z nią porozmawiać.” Przywitałem się z jej córką i zacząłem z nią rozmawiać. Rzeczywiście była najzupełniej normalna i powiedziała mi: „Od teraz chcę służyć twojemu Bogu. Nasi bogowie zawiedli, a twój Bóg mnie uzdrowił.”

Powinno się to głosić z wierzchołków wszystkich gór i zwiastować całemu światu: Nie ma innego Boga niż Jezus Chrystus! Kiedyż narody pojmą, że nie ma Pana oprócz Niego, i kiedyż przyjmą Go: Pana Panów, Króla królów! Jednym z najgorętszych miejsc w Afryce Południowej jest Tugela Ferry i okolice. Panowała tam stuletnia wojna, w której zabito niezliczone mnóstwo ludzi. Przebudzenie wkrótce rozszerzyło się i w tej okolicy. Ustaliliśmy, że nabożeństwa będą odprawiane w trzy kolejne dni - w piątek, w sobotę i w niedzielę. Za każdym razem przychodził wielki tłum ludzi. Po zakończeniu nabożeństwa wielu ludzi zostawało na duszpasterską rozmowę. „Zanim nastąpiło przebudzenie wzywałem zazwyczaj uczestników nabożeństwa, by przeszli do przodu i przyjęli Jezusa. Ale odkąd wybuchło przebudzenie okazało się to zbyteczne. Ludzie zostawali z własnej inicjatywy. W Dziejach Apostolskich czytamy, że w dzień Zesłania Ducha Świętego apostołowie też nikogo nie wzywali do wystąpienia naprzód. Kazanie Piotra tak poruszyło serca słuchaczy, że zawołali: „Co mamy czynić, mężowie bracia?” I wtedy powiedziano im, co mają zrobić. Nie chcę przez to powiedzieć, że błędem jest wzywanie ludzi do wystąpienia naprzód i przyjęcia Pana Jezusa. Jeżeli Bóg taką drogę wskazuje, to należy tak robić. I tam, gdzie nie ma przebudzenia jest to być może konieczne.

Po jednym z pierwszych nabożeństw w Tugela Ferry zostało kilkaset ludzi, którzy oświadczyli: „Nie możemy wrócić do domu bez pojednania się z Bogiem.” Byłem bardzo zmęczony i powiedziałem moim współpracownikom: „Muszę koniecznie położyć się na chwilę i pospać. Jeżeli będziecie mnie potrzebowali, przyjdźcie proszę do mojego pokoju.” Zawołano mnie o północy: „Ciągle jeszcze mamy tu paruset ludzi, którzy pragną, aby pomodlić się z nimi o uzdrowienie:” Spytałem więc: „Czy przeprowadziliście z nimi duszpasterskie rozmowy i czy oczyścili swoje życie przed Bogiem? Czy zrobili to, o czym Jakub pisze w swoim liście: wyznajcie grzechy jedni przed drugimi, a potem módlcie się?” „Tak”, - odpowiedział mój współpracownik - „rozmawialiśmy z każdym z nich z osobna. Ale teraz zostało ich przeszło dwustu, aby się za nich specjalnie pomodlić.”

Jasne było, że nie możemy tego zrobić z każdą poszczególną osobą. Postanowiliśmy zatem podzielić ludzi na grupy. Kiedy ludzi było tak dużo, wybieraliśmy zazwyczaj najcięższe przypadki, w sumie dwa lub trzy procent szukających pomocy, i z każdym z tych wybranych modliliśmy się osobno; natomiast z całą resztą modliliśmy się wspólnie. Tym razem w tłumie było dziesięciu niewidomych i moi współpracownicy spytali: „Czy nie moglibyśmy pomodlić się specjalnie za tych niewidomych?” Zgodziłem się na to. Jak zwykle udaliśmy się wszyscy do osobnego pokoju. I kiedy tylko przeszliśmy przez drzwi, większość niewidomych zawołała: „Widzę, widzę! Jestem uzdrowiony!” Jeszcze zanim dotknęła ich ręka ludzka, Pan Jezus już ich dotknął sam, tak potężna była moc Jego obecności. Wszyscy niewidomi w liczbie dziesięciu odzyskali wzrok.

Chciałbym tu przytoczyć niezwykle wydarzenie, będące w ścisłym związku z uzdrowieniem tych dziesięciu niewidomych. Tego piątkowego popołudnia, kiedy to miało miejsce, jeden z moich białych współpracowników jechał swoją ciężarówką do Tugela Ferry. Samochód był pełen ludzi, którzy chcieli dostać się na nabożeństwo. Jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt kilometrów od celu, współpracownik zauważył niewidomą kobietę z dzieckiem, która stojąc na poboczu podniesieniem ręki usiłowała zatrzymać ciężarówkę. Kierowca zahamował i spytał o co chodzi. Niewidoma powiedziała: „Słyszałam, że gdzieś w tamtej stronie odbywają się nabożeństwa i chciałabym tam pojechać. Proszę, czy mógłbyś mnie zabrać?” „Bardzo mi przykro” - powiedział mój współpracownik - „ale w samochodzie nie ma miejsca, ciężarówka jest przepełniona.” Czarni mają to do siebie, że nie mogą zrozumieć, jak może nie być miejsca dla jeszcze jednej osoby, jeżeli w samochodzie jest choć skrawek wolnej przestrzeni. Oczywiście o dopuszczalnym ciężarze nie mają pojęcia i nic ich to nie obchodzi. W tym jednak przypadku samochód był przeładowany do granic możliwości. Nasz brat usiłował wytłumaczyć to tej kobiecie. Ale kiedy zaczęła płakać, znalazł wyjście z sytuacji: „Jedyną możliwością byłoby, gdyby jedna czy dwie osoby dobrowolnie zgodziły się wysiąść. Wtedy mogłabyś pojechać.” Nikt jednak nie miał ochoty zostać sam w nieznanej, dzikiej i pustej okolicy. Skończyło się na tym, że płacząca kobieta została sama na drodze. Było to w piątek, po południu. W sobotę, późną nocą niewidomi zgromadzeni w Tugela Ferry odzyskali wzrok. I wtedy zdarzył się następny cud. Kiedy w niedzielę po południu ten sam biały współpracownik jechał z powrotem tą samą drogą swoim równie załadowanym ludźmi samochodem, dojeżdżając do miejsca, w którym zostawił wtedy tę kobietę zobaczył ją znowu. Ale nie była to już płacząca niewidoma, ale promieniejąca radością szczęśliwa kobieta, która odzyskała wzrok. Wydając radosne okrzyki wołała, że Jezus ją uzdrowił. „Kiedy to się stało?” - „Wczoraj, w sobotę.” - „A o której godzinie?” - „Późno w nocy” – odpowiedziała kobieta. Porównując porę, w której to się stało z godziną, w której Jezus dotknął tamtych dziesięciu niewidomych okazało się, że było to dokładnie w tym samym czasie. Pan spojrzał w serce tej kobiety i w swoim miłosierdziu uzdrowił ją. Można więc zrozumieć dlaczego ci ludzie mówią: „Nie ma żadnego innego Boga oprócz Jezusa!”

Opowiem tu jeszcze jedno wydarzenie, niezapomniane dla wszystkich, którzy je przeżyli. Byliśmy w Tugela Ferry w tym samym składzie. W pobliżu mównicy postawiono nosze z leżącą na nich dziewczyną. Obserwowałem ją w czasie zgromadzenia w piątek i w sobotę. Leżała nieruchomo jak martwa i miała zamknięte oczy. Nie poruszała nawet powiekami ani palcami, z wyjątkiem jednego palca u prawej ręki, a i to z wielkim trudem. Historię jej cierpienia poznałem później. Od osiemnastu miesięcy była całkiem sparaliżowana. Leczono ją w pięciu różnych szpitalach, ale lekarze nic nie mogli dla niej zrobić. Krewni zabrali ją więc do domu i chodzili z nią od jednego czarownika do drugiego. Jeden z nich użył przerażających środków czarodziejskich. Kazał łapać żaby i piekł je na patelni do wysokiej temperatury. Potem kładł rozpalone żaby na głowie dziewczyny, powodując poparzenie skóry i wypadanie włosów. Ale ta straszliwa „terapia” nie przyniosła uzdrowienia. Wreszcie siostra tej dziewczyny, nauczycielka, przywiozła ją do Tugela Ferry. Współpracownicy powiedzieli mi, że ta osiemnastoletnia dziewczyna imieniem Anagreta poprosiła, aby się z nią pomodlić. „Jakże możemy się z nią modlić skoro nie wiemy jaki jest jej stan duchowy?” - odrzekłem. - „Czy doprowadziła do porządku swoje życie przed Bogiem?” „Tak” - brzmiała odpowiedź współpracowników. „Ale jak co jest możliwe?” - spytałem zdumiony - „przecież ona nie jest w stanie mówić!” „Robiliśmy to tak, że pytaliśmy ją szeptem na ucho czy w jej życiu były jakieś grzechy...” - W tym miejscu muszę z naciskiem zaznaczyć, że bezcelowe jest wzywanie człowieka, by przyjął Pana Jezusa, jeżeli człowiek ten nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest grzesznikiem. Nie ma sensu namawiać człowieka chorego na raka, który nie wie że jest chory, żeby poszedł do lekarza. Należy mu powiedzieć, że ma raka, to z własnej chęci pójdzie do lekarza, bez namawiania. Będzie nawet gotów pójść do szpitala i oddać się w ręce chirurga. Nie ustępowałem i dalej naciskałem na moich współpracowników: „Czy ta dziewczyna w ogóle wie, że jest grzesznicą?” – „Tak!” „A w jaki sposób dowiedzieliście się tego od niej?” - „Wyliczaliśmy kolejno różne grzechy i pytaliśmy Anagrety czy, na przykład, była nieposłuszna rodzicom, nieżyczliwa, zła, bez serca albo czy kłamała. Po sposobie w jaki poruszała powiekami mogliśmy poznać czy chce powiedzieć tak, czy nie. W końcu spytaliśmy czy chce, abyśmy się pomodlili z nią, aby Pan Jezus przyszedł do jej życia i zmazał jej grzechy. I znowu odczytaliśmy z ruchu jej powiek, że zgadza się na to. Wobec tego pomodliliśmy się z nią, a teraz ona prosi jeszcze, aby się pomodlić o jej cielesne uzdrowienie.” I wtedy doświadczyliśmy jak moc Boża objawiła się również na tej dziewczynie. Stało się to tej samej nocy, podczas której modliliśmy się razem z paroma setkami ludzi. Zobaczyliśmy, że przez ciało dziewczyny przebiega gwałtowne drżenie. Tak wiatr porusza listowiem drzew. Dziewczyną zawładnęła niewidzialna moc i podniosła ją z noszy. Anagreta stanęła na nogach i zaczęła biec. W jednej chwili Pan Jezus całkowicie uzdrowił tę dziewczynę. W przeciągu kilku minut zewsząd zbiegli się ludzie. Były ich setki. Nikt nie wiedział skąd się tu wzięli. Nie było bijących dzwonów, nie było dzwoniących telefonów. A naokoło stali ludzie, którzy nie uczestniczyli w nabożeństwie - między nimi trzej bezbożni mężczyźni pracujący w sądzie w Tugela Ferry - i pytali: „Gdzie jest uzdrowiona dziewczyna?” Wskazaliśmy im Anagretę, a oni powiedzieli: „Chcielibyśmy porozmawiać z tą dziewczyną na osobności, bez chrześcijan. Czy pozwolicie nam zadać jej kilka pytań?” Zgodziliśmy się.Poszli więc z Anagretą do oddzielnego pokoju i wzięli ją w krzyżowy ogień pytali. Po pewnym czasie przyprowadzili ją z powrotem i zwracając się do dziewczyny powiedzieli: „Bóg, który cię uzdrowił, może zabijać żyjących i wskrzeszać umarłych. Nikt nie umie robić takich rzeczy jak On. Pozostań Mu wierna aż do końca swego życia!” Taki sąd wydali niewierzący poganie. Wieść o tym wydarzeniu rozniosła się po okolicy z szybkością błyskawicy. Przez pewien czas powietrze było po prostu napełnione Bożą obecnością. Aby to zrozumieć - trzeba to przeżyć. Ludzie przybywający w tę okolicę uświadamiali sobie natychmiast swoje grzechy, ponieważ spotykali Boga żywego. Moi współpracownicy poprosili mnie, żebym im pozwolił zawieźć Anagretę do Pomeroy, gdzie jej ojciec pracował w więzieniu. Wzięli samochód i pojechali. Kiedy zapukali do drzwi więzienia, otworzył akurat jej ojciec. Ze zdumieniem spojrzał na moich współpracowników, a potem zobaczył swoją córkę. Gdy zaczęła zbliżać się do niego sądził, że to jej duch i krzyknął: „Czy to ty?” - „Tak, ojcze!” Z wielkiej radości ojciec Anagrety zapomniał o zamknięciu więziennych drzwi. Dopiero współpracownicy moi zawołali: „Zamknij lepiej te drzwi, bo inaczej więźniowie ci uciekną!” A potem opowiedzieli szczęśliwemu ojcu co się wydarzyło. Chciałbym zakończyć wyznania, że nie istnieje potężniejsza moc niż moc naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Nie było kłamstwem to, co powiedział: „Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi” (Mat. 28:18). Powiedział to swoim uczniom przed Wniebowstąpieniem. Co się wtedy stało? Niektórzy uwielbili Go, ale inni wątpili! Trudno jest bowiem uwierzyć, że dana Mu jest wszelka moc. Ale gdy zlecał swoim uczniom misję, powiedział wyraźnie: „Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi.” I na tej podstawie uczniowie Jezusa mogą wypełniać Jego rozkaz: „Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody (...), ucząc je przestrzegać wszystkiego, co przykazałem” (Mat. 28:19.20). Cóż za Bóg i jaki Zbawca! Oby Bóg zechciał sprawić, żeby nasze życie nie przyniosło Mu hańby, ale żeby ludzie poznawali po nas, że Słowo Boże jest Prawdą!

POSŁOWIE

Od początku tego przebudzenia w Mapumulo minęło prawie dwadzieścia jeden lat, a wciąż jeszcze płyną, a nawet przybierają na sile, rzeki wody żywej. Słowo Boże, z którego narodziło się to potężne przebudzenie, rozbrzmiewa w całym kraju i błogosławione działanie tego Słowa widoczne jest wśród Białych i wśród Czarnych. Z małego zboru Zulusów powstało wielkie dzieło misyjne z główną siedzibą w Kwa Sizabantu (w tłumaczeniu: miejsce, w którym ludzie znajdują pomoc) - niedaleko od Mapumulo. Niezliczone rzesze ludzi szukają tam pomocy dla ducha, duszy i ciała i znajdują ją. Od kiedy wybuchło przebudzenie, nie ma dnia - jak poświadczają Erlo Stegen i jego współpracownicy - by ludzie nie dochodzili do poznania swoich grzechów, nie nawracali się i nie przychodzili do żywej wiary w Jezusa Chrystusa. Misji stale brakuje możliwości pomieszczenia tak wielu ludzi. Na codzienne nabożeństwa przychodzą ich setki, a często tysiące. W szczytowych okresach liczba ta wzrasta do siedmiu- ośmiu tysięcy. Od dawna przybywają nie tylko goście z kraju, ale z różnych kontynentów. Pewien pastor stwierdził, że to jest tak jak w pierwsze święto Zesłania Ducha Świętego. Spytany, co chce przez to powiedzieć, odrzekł: ,,Chodziłem wśród tłumu i liczyłem ile w nim odróżnię narodowości. Naliczyłem czternaście różnych języków i to tylko na jednym jedynym nabożeństwie.”

Dzięki Bożej łasce, kierownictwu i pomocy można było rozpocząć budowę hali, która pomieści około dziesięciu tysięcy słuchaczy. Centrum przebudzenia posiada tymczasem sto czterdzieści placówek w terenie. Erlo Stegen ma do pomocy zespół współpracowników liczący ponad sto osób. Wiele szkół, uniwersytetów, więzień, kościołów i zborów w Afryce Południowej i w innych krajach otworzyło swoje drzwi dla zespołu z Sizabantu i jego kaznodziejskiej służby.

Wszystko to zostaje tu podane do wiadomości ku chwale i uwielbieniu Jezusa Chrystusa, który tak potężnie działa w mocy swego Zmartwychwstania. On jest ten sam: wczoraj i dziś, i na wieki. Niech będzie jednak również wiadome, że wciąż istnieją negatywne oceny i fałszywe interpretacje posuwające się aż do oszczerstw w stosunku do Sizabantu i jego pracowników. Niech to jednak nie będzie powodem do zdenerwowania. Niech raczej skłoni do usilniejszej modlitwy przyczynnej tych czytelników, którzy są własnością Jezusa i zostali pobłogosławieni dzięki kontaktom z Sizabantu. Nasi czarni i biali bracia i siostry potrzebują naszych modlitw. Tam, gdzie Bóg zaczyna działać, a zwłaszcza na terenach objętych przebudzeniem, działa również diabeł, rozwijając akcje skierowane na zduszenie dobrego siewu. Nie godzi się na odbieranie mu łupu i ingerencję w jego państwo. Niestety, broń diabelską często wykuwa się w tak zwanych pobożnych obrazach. Jest to fakt stwierdzony przez doświadczenia nie tylko na terenach przebudzenia w Sizabantu. Nadejdzie jednak kiedyś czas, gdy Pan Żniw ze swoimi żniwiarzami zbierze owoce i spali chwasty. Wtedy to, najpóźniej wtedy, niejeden człowiek będzie musiał zrewidować swój zbyt pochopny sąd. Drzewo poznaje się po owocach jego. Prośmy więc zarazem o otworzenie duchowych oczu! A wątpiącego wezwijmy słowami, jakie Filip powiedział do Natanaela: „Pójdź i zobacz!” (Jn 1:46).

Październik, 1987 Bärbel Koch

Erlo Stegen

Artykuł pochodzi z http://ewzwalimski.pl.tl/

Kościół Chrystusowy w Połczynie Zdroju