A A A
Świadectwo Beaty

Gdy w czasach komunistycznych ktoś starał się o przyjęcie do pracy, szkoły, musiał pisać swój życiorys. Miał on zawierać najważniejsze fakty z życia od dnia urodzenia. Pamiętam, że bardzo to lubiłam. Starałam się tak wszystko upiększać, żeby mój życiorys ukazywał mnie jako osobę nieprzeciętną i interesującą. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że Jezus podaruje mi aż dwa życiorysy. Bo żyjąc w ciele, narodziłam się jeszcze raz, duchowo. Mam więc dwa życiorysy. Mogłabym pisać tylko o tym drugim, ale wówczas nie ujawniłaby się cała wielka Miłość Pana, jaką okazuje nawet największym grzesznikom.

Ale to, co u świata głupiego, wybrał Bóg, aby zawstydzić mądrych, i to, co u świata słabego, wybrał Bóg, aby zawstydzić to, co mocne,

I to, co jest niskiego rodu u świata i co wzgardzone, wybrał Bóg, w ogóle to, co jest niczym, aby to, co jest czymś, unicestwić.”

1 Kor. 1:27-28

Wspomnienia, które najgłębiej utkwiły w mojej dziecięcej główce to obraz pijanego taty, który krzyczał, że zabije mamę. Miałam może 4 lata. Objęłam tatę za nogi i prosiłam żeby tego nie robił, bo ja mamę kocham. Pamiętam nasze nocne ucieczki do sąsiadów. Lubiłam je, więc nie wnikałam dlaczego tam nocujemy. Dla mnie było atrakcją spać u koleżanek mamy. 

Kolejny obraz to mama leżąca stale w łóżku w domu babci, płacząca babcia i prababcia, ciągle chodząca z różańcem i z wiarą, że Matka Boska uczyni cud. Dziwiło mnie, dlaczego mama nie wstaje. Nie wyglądała na chorą. W końcu ktoś mi powiedział: tata tak mocno uderzył mamę w głowę, że ma „uszkodzony układ nerwowy” i sparaliżowane nogi. Wyrażenie o układzie nerwowym zapamiętałam, bo przewijało się przez wiele następnych lat mojego życia. Trudno mi było zaakceptować myśl o tym, iż mama nie będzie chodzić. Przecież jest młoda i ma całe nogi, dlaczego nie może na nie po prostu stanąć? Co ma z tym wspólnego układ nerwowy? Przecież głowa jest daleko od nóg.

Ale Bóg miał inne plany dla naszego życia. Wbrew opiniom lekarzy, mama stanęła na własnych nogach, za co wielbiono w domu babci Najświętszą Panienkę. Jednak „uszkodzenie układu nerwowego” miało swoje konsekwencje. Mama w wieku dwudziestu kilku lat została rencistką. O tym jak była chora, miałam się dowiedzieć na własnej skórze. Kiedy jednak zaczęła chodzić, wszyscy byli szczęśliwi. Ja na razie zamieszkałam u babci, a mama rozpoczęła starania o rozwód z tatą. Ponieważ wcześniej mieszkałyśmy w mieszkaniu służbowym taty i nie mogłyśmy tam wrócić, starała się także o przydział mieszkania. Udało się. Dostała mieszkanie, alimenty i pracę w zakładzie inwalidów. Zabrała mnie od babci i zaczęła „nowe życie”.

Tęskniłam za domem babci, gdzie był zapach jedzenia, zwierzaki na podwórku, ogródek i tylu ludzi, od których doświadczałam miłości. Z mamą nie było mi dobrze. Nie było u nas atmosfery domu. Obiady jadałyśmy w przyzakładowej stołówce, w domu sprzątałam ja. Mama nie miała do tego głowy. Mimo, że brała jakieś tabletki, była bardzo agresywna. Czasami potrafiła tak mnie pobić, że następnego dnia robiła okłady na moje siniaki, żeby panie w przedszkolu nie zainteresowały się za bardzo. Gdy byłam starsza, nauczyłam się uciekać z domu, żeby gdzieś „przesiedzieć” jej złość. Gdy przychodziłam po jakimś czasie, zwykle już mnie nie biła. Niekiedy dla bezpieczeństwa brałam sąsiadkę, żeby ze mną poszła, bo wtedy mamie będzie wstyd mnie pobić. Uczyłam się radzić sobie w życiu.

Często siedziałam w domu sama. Mama była młoda, chciała się bawić. Po pracy wychodziła ze znajomymi, niekiedy wracała nad ranem. Bałam się ciemności w pustym domu, ale wolałam tę samotność niż wybuchy agresji i bicie.

Nauczyłam się sobie radzić. Zaczęłam chodzić do moich koleżanek, a właściwie do ich mam. Byłam bardzo pogodnym i gadatliwym dzieckiem. Babcia nazywała mnie „Przylepką”. Gdy czułam się samotna, odwiedzałam którąś z mam, żeby sobie trochę z nimi porozmawiać. Czasami chodziłam wieczorem po mieście i zaglądałam w okna, wyobrażając sobie życie mieszkającej tam rodziny. Czułam się tak, jakbym mogła układać ludziom życie. Tylko swojego nie mogłam poukładać.

W dzieciństwie miałam dziwny sen: Śniło mi się, że jestem w kościele na mszy. Nagle zgasło światło i zrobiło się zupełnie ciemno. Ja wtedy wyszłam z ławki, stanęłam tyłem do ołtarza, a twarzą do drzwi, wzniosłam ręce do góry i krzyknęłam: „Boże daj nam światło!”. I wtedy z hukiem otworzyły się wielkie wejściowe wrota i ukazał się język ognia, który przeleciał nad moją głową i pozapalał świece, od których zrobiło się jasno.

Nie rozumiałam tego snu, ale dla mnie najważniejsze było to, że Bóg mnie wysłuchał i dla mnie zrobił cud. Bardzo mocno wierzyłam w Boga. Bałam się Go, bo mówili mi zawsze, że jest surowy i pilnuje nas żebyśmy nie grzeszyli, ale Jezusa się nie bałam. Gdzieś w środku czułam, że jest dobry. Po odmówieniu wieczorem wszystkich wyuczonych modlitw, mówiłam do Niego kilka słów „w moim własnym dziecięcym języku”. Modlitwa pozwalała mi zasypiać bez strachu. Potrzebowałam żeby Jezus nade mną czuwał. Dziś wiem, że czuwał. Jezus kocha takie bezradne sieroty i nigdy ich nie opuszcza. Pracując w szkole, zawsze mam tego świadomość i proszę Go, żebym mogła tak patrzeć na wszystkie skrzywdzone dzieci, jak On kiedyś patrzył na mnie.

Gdy poszłam do pierwszej klasy, poczułam się w szkole bardzo dobrze. Kochałam moją panią. Byłam bardzo bystrym, utalentowanym dzieckiem. Zaczęłam pracować na to, żeby mnie ktoś pochwalił. Skrzętnie ukrywałam moją sytuację rodzinną, udając w grupie rówieśników kogoś innego niż byłam. A w domu działo się coraz gorzej. Mama popadła w alkoholizm, którym leczyła nawracające stany depresyjne. Swoje leki popijała wódką. Zaczęli schodzić się do nas różni panowie, kolejni „kandydaci na tatusia”. Nie cierpiałam ich. Mama zawsze mi tłumaczyła, że ma prawo ułożyć sobie życie. Była młoda. I bardzo ładna. Jednak bardzo cierpiała z powodu nieudanych związków. Kiedyś na moich oczach próbowała popełnić samobójstwo. najadła się swoich tabletek, a gdy nie mogła wstać, poprosiła mnie żebym wlała jej pół szklanki wódki i podała do picia. Chciała zasnąć i nie mogła. Nie chciałam tego zrobić, bo się bałam, że umrze. Oszukała mnie, że wódka zneutralizuje leki, które wzięła. W swej dziecięcej ufności podałam jej alkohol. Powiedziałam do niej: „jeśli umrzesz, to ja wezmę nóż i też się zabiję”. Siedziałam przy niej całą noc. Pilnowałam czy oddycha. Modliłam się żeby Bóg ją uratował. To był cud, którego sobie nawet nie uświadamiałam. Mama przeżyła.

Ponownie rzuciła się w wir życia towarzyskiego. Na szczęście dla mnie, w domu rzadko były imprezy. Mama wolała wychodzić na miasto. Mój tata mieszkał kilka ulic dalej. Zaraz po rozwodzie z mamą, ożenił się po raz drugi. Nigdy mnie nie odwiedzał. Czasami chodziłam do niego, ale nie czułam się dobrze w jego nowej rodzinie. Wolałam mamy moich koleżanek.

Moje życie toczyło się w tym rytmie aż do 3 klasy. Wówczas mama znalazła się w szpitalu. Leżała tam 2 miesiące, więc wzięła mnie do siebie babcia i już do końca roku szkolnego byłam u niej. Znów byłam szczęśliwa. Niestety, po wakacjach musiałam wrócić do mamy.

Byłam w klasie skarbnikiem, zbierałam pieniądze klasowe. W październiku pani poprosiła mnie żeby przynieść je do szkoły. Jakież było moje przerażenie gdy odkryłam, że pieniądze zniknęły. Po powrocie mamy, dowiedziałam się, że to ona je zabrała. Myślałam, że oszaleję ze wstydu przed klasą. Następnego dnia spakowałam rzeczy i pojechałam do babci. Powiedziałam babci, że mam dosyć życia z mamą i przeprowadzam się do niej. Chyba musiałam być bardzo przekonująca w swoim uporze, bo po długiej rozmowie z babcią, mama zdecydowała się pozostawić mnie na wsi na cały rok szkolny, do czasu, aż „sobie ułoży życie”. Powiedziałam jej kategorycznie, że jeżeli nie przestanie pić, nigdy do niej nie wrócę.

Rok u babci minął szybko. Był to jeden z piękniejszych okresów mojego dziecięcego życia. Bardzo bałam się powrotu do miasta, ale nie miałam wyboru. Mama była kategoryczna. 1 września poszłam smutna na rozpoczęcie roku szkolnego do mojej starej szkoły. Nie miałam pojęcia jak diametralnie za kilka dni zmieni się moje życie. 5 września moja mama zginęła w wypadku samochodowym. Po zakrapianej imprezie wracała ze swoim konkubentem i ich kolegą jego samochodem. Wszyscy byli pijani. Uderzyli w drzewo. Ona i kierowca zginęli na miejscu. Jej konkubent wyszedł z wypadku cało. Potem był ponury pogrzeb i sprawy w sądzie, gdy decydowano co ze mną zrobić. Sąd postanowił przekazać opiekę nade mną ojcu, jako najbliższej spokrewnionej osobie, chociaż babcia bardzo walczyła o opiekę nade mną. Nikt nie wziął pod uwagę faktu, że ojciec nie utrzymywał ze mną kontaktu, a babcia była najbliższą mi emocjonalnie osobą. Pani sędzina z uśmiechem powiedziała mi, że teraz będę miała „prawdziwą” rodzinę: mamę, tatę i rodzeństwo. To się zgadzało. Tyle, że to nie była moja rodzina, a obcy dla mnie ludzie. Babcia bardzo płakała. Najpierw straciła córkę, a potem ukochaną wnuczkę. Dla mnie rozpoczął się nowy etap życia.

Warunki życia w domu taty były o wiele lepsze od tego, co znałam. Moja macocha nie pracowała, solidnie zajmując się domem. Oprócz mnie było jeszcze czworo młodszych dzieci, miała więc co robić. Tata przychodził do domu późnym wieczorem, podpity lub pijany. Po pracy musiał zaliczyć swój ulubiony bar. Ale dla macochy nie był tak agresywny jak dla mojej mamy. Macocha miała inny charakter. Rzadko się z nim sprzeczała, wolała się nie odzywać kiedy był nietrzeźwy.

Bardzo brakowało mi w tym domu serdeczności. Tak pragnęłam żeby ktoś mnie przytulił, porozmawiał o moich nastolatkowych problemach lub mnie za coś pochwalił. Byłam już za duża na odwiedzanie mam. Uciekłam w świat książek. Całymi dniami pochłaniałam grube tomiska opowieści szczęśliwym życiu innych ludzi, przeżywałam ich radości i troski. Wyobrażałam sobie, że to ja pomagam im w problemach. Czułam się wtedy potrzebna i dowartościowana. Bardzo chciałam być dobra, ale ciągle mi to nie wychodziło. Po spowiedzi zawsze postanawiałam sobie wieść już święte życie, ale nie udało mi się to nawet przez jeden dzień.

W klasie maturalnej mocno zaangażowałam się z społeczność oazową przy kościele. Byliśmy grupą młodzieży, która chciała prowadzić życie blisko Boga. Rozmawialiśmy o duchowych sprawach. Prowadziliśmy moralne życie, uświęcone modlitwą i chodzeniem do kościoła. Codziennie o 18 chodziliśmy na mszę, a po mszy spotykaliśmy się na wspólne rozmowy. Naszą grupą opiekował się młody ksiądz. Od niego kupiłam swoją pierwszą w życiu Biblię. Było mi dobrze. Zastanawiałam się nad poświęceniem mojego życia Bogu. Chciałam być misjonarką i pomagać ludziom. Jednak odstraszało mnie życie zakonne. Nie chodziło o to, że miałabym zostać niezamężna. Prawdę mówiąc nie bardzo lubiłam towarzystwo chłopców. Byłam zakompleksiona: niska i otyła, więc krępowałam się moich kolegów. Uważałam, że takiej nieatrakcyjnej osoby jak ja i tak nikt nie pokocha. W zakonie przeszkadzało mi jednak odosobnienie, zamknięcie i zależność od innych ludzi. Od dzieciństwa bardzo źle znosiłam zamknięcie. Jak dzikie zwierzątko zawsze próbowałam ratować się z opresji ucieczką, przerażały mnie miejsca, z których nie można było samemu się wydostać. Kiedyś, gdy mama poszła na całonocną imprezę i zamknęła mnie na klucz, w nocy weszłam na okno (mieszkałyśmy na drugim piętrze) i na tym oknie stałam i wołałam ją. Zeszłam dopiero, gdy jacyś ludzie na ulicy zapewnili mnie, że mama już idzie. Wierzyłam dorosłym, więc poszłam spać. Od tamtej pory jednak mama zawsze zostawiała mi klucz.

W czasie tego ożywienia duchowego bardzo mocno przeżywałam modlitwę. Pamiętam jak kiedyś przyszłam do kościoła i modliłam się na kolanach w przedsionku. Nie weszłam do środka, bo nie czułam się godna podejść bliżej. Płakałam i prosiłam Jezusa żeby wziął całe moje życie w swoje ręce. Moją ulubioną pieśnią było: „Wszystko Tobie dziś oddaję, wszystko Twoim musi być. Chcę Cię Jezu kochać wiernie i dla Ciebie tylko żyć”. Nie miałam pojęcia o tym, że to Duch Święty mnie dotyka. Nie znałam protestantów ani ich nauki. Nikt mi nie mówił, że trzeba modlić się swoimi słowami. Modliłam się w ten sposób, bo wyuczone modlitwy nie zawierały tego, co chciałam Bogu powiedzieć. Nie modliłam się też do Marii ani świętych, bo różańce i litanie były dla mnie nudne, uważałam, że są to modlitwy dla starych babć. Nawet w sprawie bałwochwalstwa sam Pan mnie uczył w bardzo ciekawy sposób, mimo, że jako katoliczka nie znałam drugiego przykazania o tym, żeby nie czcić obrazów.

Ponieważ mam talent plastyczny, malowałam obrazy o treści religijnej. Różne „Marie” i „Jezusy”. Kopiowałam je zwykle z małych t.zw. świętych obrazków, które rozdają księża. Podobały się, więc rozdawałam je księżom i znajomym. Rozdawałam je też z innego powodu: sama nie mogłam się do nich modlić. Dopiero po latach, czytając Biblię znalazłam fragment o kawałku drewna, z którego jeden kładzie się do ognia, aby ugotować jedzenie, a z drugiego robi się bałwana. Ja nie mogłam się modlić, bo ciągle przypominało mi się jak je malowałam. Nie zapomnę pewnego obrazu „Jezusa”, któremu kilka razy poprawiałam nos, bo mi nie wychodził. Ilekroć na niego patrzyłam, przypominało mi się jak ścieram ten nos szmatą zamoczoną w terpentynie. Strasznie śmiesznie wyglądał bez nosa, a ja nie mogłam zapomnieć tego obrazu. W końcu wpadłam na pomysł, że nie mogę się modlić do tego obrazu, bo jest niepoświęcony. Zaniosłam go do kościoła i poprosiłam żeby ksiądz poświęcił. Bardzo mi na tym obrazie zależało, gdyż wizerunek na nim umieszczony pochodził z Całunu Turyńskiego, więc uważałam, że mam prawdziwy portret Jezusa. Niestety, święcenie nie pomogło. Obraz komuś oddałam i rozczarowana postanowiłam zakończyć moją karierę malarza religijnego. Zresztą zbliżała się matura i trzeba było pomyśleć o nauce, nie miałam już czasu na malowanie.

Przypomniał mi się jeszcze jeden ciekawy epizod ze szkoły średniej. Miałam koleżankę, która mieszkała w internacie. Nie chodziła ze mną na tą grupę oazową, ale często w szkole rozmawiałyśmy o Bogu. Grażynka też pochodziła z rodziny, gdzie rodzice pili alkohol. Dobrze się rozumiałyśmy. Obie miałyśmy wielkie pragnienie doświadczyć bliskości Boga, chociaż nie bardzo wiedziałyśmy jak jej szukać. Kiedyś byłyśmy same w internacie. Grażynka wyjęła gitarę i zaśpiewała pieśń „Golgota”- „To nie gwoździe cię przybiły, lecz mój grzech. To nie ludzie cię skrzywdzili, lecz mój grzech. To nie gwoździe cię trzymały, lecz mój grzech. Choć tak dawno to się stało, widziałeś mnie.” Nie miałam pojęcia co się ze mną działo w tym momencie, ale tak bardzo płakałam słuchając tych słów, że nie umiałam przestać. Znowu Duch był przy mnie, kiedy nie byłam tego świadoma.

Wczoraj znalazłam stare zdjęcie ze szkoły średniej. Były na nim dedykacje kolegów z mojej klasy. Oto, co napisała Grażynka: „Mojej podporze duchowej, z którą spotkania napełniają mnie wiarą… Grażka …ale znajdziemy właściwą drogę…” I znalazłyśmy. Obie. Zupełnie o sobie nie wiedząc ( w latach 80-tych nie było komórek i maili). Nawróciłyśmy się mieszkając w różnych miejscach Polski i nie mając ze sobą kontaktu przez 20 lat. Pan dał, że spotkałyśmy się jako siostry w Chrystusie. I po 20 latach rozmawiałyśmy ze sobą jak najbliższe osoby. Ten czas, który minął nie rozdzielił, ale jeszcze nas zbliżył. Z przyjaciółek stałyśmy się siostrami. Grażynka jest członkiem nierejestrowanego zboru i służy Panu wraz z wierzącym mężem i piątką utalentowanych muzycznie dzieci. Pan jest taki wspaniały!

Nadszedł czas matur. Mimo niewielkiego przygotowania, udało mi się ją zdać. Złożyłam dokumenty do szkoły plastycznej, zdałam egzaminy wstępne i dostałam się na uczelnię. Nie powiem, żeby to był mój wymarzony kierunek. Zawsze marzyłam o medycynie. Ale miałam świadomość swoich braków w edukacji, a na medycynę było bardzo trudno się dostać. Rodzice nie dbali o moje wykształcenie. Sami mieli skończone tylko zawodówki. Ja byłam świadoma faktu, że jeśli nie dostanę się na jakąś uczelnię, stracę rentę, którą otrzymywałam po śmierci mamy. Czułam, że jestem inna. nie pasowałam do tego środowiska i coraz bardziej zaczynało mnie uwierać. Pragnęłam się usamodzielnić i jak najprędzej uciec z tego domu, w którym byłam strasznie samotna, czując, że nikt mnie nie kocha. Wiedziałam też, że przybrana rodzina mi nie pomoże w utrzymaniu się na studiach. Musiałam wykorzystać to, co miałam.

Dojeżdżałam na uczelnię z domu przez kilka miesięcy. Było mi bardzo ciężko. Specyfika szkoły artystycznej sprawiała, że od rana do wieczora byłam poza domem. Rano były zajęcia teoretyczne, w południe przerwa na obiad, a po południu warsztaty artystyczne. Byłam już wyczerpana. Tym bardziej, że oprócz opłacenia biletu miesięcznego nie dostawałam żadnych pieniędzy. Poza domem bywałam po prostu głodna. Postanowiłam to zmienić. Którejś soboty poszłam porozmawiać z tatą. Powiedziałam, że skoro jestem pełnoletnia i większość czasu jestem poza domem, należy mi się część pieniędzy z renty po mamie, którą rodzice dysponowali w całości. Tata odpowiedział mi krótko: „Jak ci się w tym domu nie podoba to …….”. Miałam już w tym praktykę. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyszłam z domu. Był mróz. Siadłam na ławce przystanku PKS. Łzy spływające po mojej twarzy zamarzały mi na policzkach. Ogromna fala bezdennej samotności zalała moje serce. Wiedziałam, że już tam nie wrócę, choćbym miała zostać bezdomna. Znowu uciekłam z miejsca, które mnie niszczyło. „Czy już przez całe życie będę tak uciekać? czy na tej ogromnej ziemi naprawdę nie ma dla mnie miejsca, które mogłabym nazwać swoim domem? Dlaczego Bóg, któremu tak ufałam, pozwolił, aby spotkało mnie w życiu tyle nieszczęścia?” Myślę, że w tamtej chwili nie tylko moje łzy zamarzały. Zamarzało też moje serce. Już nie chciałam od nikogo oczekiwać, że mnie pokocha. Zaakceptowałam przekonanie, że nie jest mi dane być kochaną i akceptowaną przez kogokolwiek. Postanowiłam na zawsze przestać kochać. Doszłam do wniosku, że Boga też nie interesowało moje życie, skoro nigdy mi nie pomógł. Przelałam nienawiść do cielesnego ojca na gniew wobec Ojca duchowego. „Poradzę sobie, tak jak radziłam do tej pory. I nie będę już więcej żebrać o miłość. Będę wolna.”

Nie wiem jak długo siedziałam na tej ławce. Przyjechał autobus. Pojechałam do siostry mojej mamy. Była samotną osobą, mieszkała w domu po babci. Gdy opowiedziałam jej swoją sytuację, pozwoliła mi zostać. Ktoś inny przywiózł moje rzeczy. Ojciec nie przyjechał porozmawiać ze mną ani raz, mimo, że wiedział gdzie mieszkam, a miejscowość była oddalona tylko 18 km. To utwierdziło mnie jeszcze w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję zamykając serce przed ludźmi.

Zamieszkałam w akademiku. Rentę po mamie przepisałam na swoje nazwisko i nowy adres (ciocia mnie zameldowała u siebie). Nie było już nikogo przy mnie, kto mógłby decydować o moim życiu. Wydawało mi się, że w końcu jestem szczęśliwa. Byłam wolna! Nikt mnie nie kontrolował i nie ograniczał. Mogłam robić to, co chcę. Miałam w końcu własne pieniądze i żadnego dorosłego nadzoru nad sobą. Rzuciłam się w wir życia towarzyskiego. Sprzyjała temu atmosfera uczelni artystycznej. Zaczęłam palić papierosy. Na studenckich imprezach było ciekawie i wesoło. Alkohol lał się strumieniami. Czuliśmy się jako artyści lepsi od reszty świata. Prowadziliśmy filozoficzne dyskusje o sensie i bezsensie życia, o malarstwie, teatrze i innych dziedzinach sztuk. Szybko zdobyłam akceptację swojego środowiska. Z zahukanej wiejskiej gąski stawałam się duszą towarzystwa. Czułam, że grupa mnie akceptuje i podziwia. Warsztatowo na studiach nieźle sobie radziłam, co również dawało mi poważanie wśród kolegów. Myślałam, że w końcu znalazłam swoje miejsce na ziemi. Było mi dobrze pomimo, że trwając w swoim postanowieniu nie angażowania się emocjonalnie w żadne przyjaźnie, czasami bywałam samotna. Ale nie chciałam żeby ktokolwiek więcej mnie zranił. Wolałam zapłacić cenę samotności niż cierpieć przez ludzi tak, jak wcześniej.

Powoli, z początku niezauważalnie, moje życie zaczynało się staczać. Byłam coraz bardziej uzależniona od alkoholu. Gdzieś wewnątrz coś mnie ostrzegało, że mogę skończyć jak moja matka. Jednak sprzeciwiałam się temu głosowi. Czułam się lepsza od matki. „Ja przecież jestem wykształcona i utalentowana. Moja matka była tylko wiejską dziewczyną po zawodówce, pracującą przy wyrobie świeczek. Ja przecież będę kimś wielkim. Poza tym panuję nad swoim piciem (palenia nie traktowałam jako problem). Mogę przestać, kiedy tylko będę chciała. Teraz są studia, dobre towarzystwo, więc trzeba to wykorzystać i dobrze się bawić.” Ale chociaż nawet przed sobą nie chciałam się przyznać do nałogu, zaczął mi sprawiać problemy. Zaczynało mi brakować pieniędzy. Zaniedbałam szkołę. Nic mi się nie chciało robić, poza imprezowaniem. Ale jakoś zliczyłam dwa lata. Zaczął się trzeci, i ostatni rok studiów.

Po wakacjach, jedna z moich bliższych koleżanek z roku powiedziała, że chce się ze mną podzielić czymś dla niej bardzo ważnym. Lubiłam ją. Oprócz niezwykłej urody i nieprzeciętnego talentu malarskiego była mi bliska z powodu trudnych relacji w domu. Pochodziła z rodziny, w której rządził alkohol, a ojciec znęcał się nad rodziną. Trzymałyśmy się dość blisko ze względu na podobną filozofię życiową. Ona również postanowiła nikogo w życiu nie kochać. Mieszkała na stancji, więc dużo czasu spędzałyśmy razem. Po wakacjach sama zauważyłam, że coś się z nią stało, ale kładłam to na karb trzech miesięcy spędzonych w okropnych warunkach w domu rodzinnym. Byłam pewna, że po kilku tygodniach na uczelni dojdzie do siebie.

Gdy poszłyśmy do niej na stancję, zaczęła mi opowiadać bardzo dziwne rzeczy. Powiedziała, że Jezus Chrystus jest jej Panem, że się nawróciła, że oddała Jezusowi swoje serce, przeżyła nowonarodzenie i teraz jej życie jest inne.

Imię Jezus Chrystus znałam, słowo „nawrócenie” mniej więcej też, chociaż jego potrzebę kojarzyłam z osobami, które nie słyszały o Jezusie (np. jacyś Buszmeni). Pozostałe słowa, które powiedziała były dla mnie zupełnie niezrozumiałe. No jak to? Przecież była wierzącą katoliczką. Nigdy nie podważała istnienia Boga, chociaż niespecjalnie angażowałyśmy się w uczestnictwo w życiu naszego kościoła. No, ale na msze chodziłyśmy. Po co jej te wszystkie „oddawania serca”, „nowonarodzenia”, „czynienie Jezusa Panem”? Jeżeli Jezus będzie chciał, sam sobie weźmie serce, bo przecież ma władzę nad całym światem. Gdy powoływał uczniów, kazał im iść za nim i musieli to zrobić.

Nie mogłam tego wszystkiego pojąć. Wydawało mi się dziwaczne i niepotrzebne. Ale było w tym coś, co mnie intrygowało. W jej zachowaniu i postawie wyczuwałam coś, czego ja sama nie miałam. Nie umiałam tego nazwać, ale zauważyłam, że gdy byłyśmy tylko we dwie, to „coś” mi się udzielało i czułam zapomnianą już dawno tęsknotę z dzieciństwa, żeby być dobra. Spędzałam z Ewą czas nie tyle po to, żeby słuchać co do mnie mówi o Jezusie, ale żeby doświadczać tego przedziwnego stanu. „Przy okazji” słuchałam dużo o Biblii, jednak nie fascynowało mnie to za bardzo.

Pamiętam jak kiedyś Ewa dała mi ulotkę o nawróceniu Nicky Cruza, a sama gdzieś wyszła. Gdy czytałam ten tekst, zaczęłam bardzo płakać. Nie mogłam powstrzymać tych łez, tak jak kiedyś, podczas modlitwy w kościele. Rozpoznałam od razu. To było to samo odczucie. Na nikłą chwilę pojawiła się we mnie iskra nadziei, że skoro taki gangster mógł się zmienić, może i dla mnie istnieje szansa? Gdy Ewa wróciła, wstydziłam się swojego wzruszenia. Potraktowałam je jak chwilę słabości. nie mogłam przecież zapomnieć o moim postanowieniu życia bez miłości.

Diabeł przeze mnie bardzo dokuczał Ewie. Sama nie wiedziałam czemu, ale gdy byłyśmy w grupie, potrafiłam bardzo boleśnie zranić moją wierzącą przyjaciółkę. Ponieważ dużo wiedziałam o jej wierze, miałam argumenty do jej podważania. Chociaż Ewa nigdy się nie skarżyła, wiedziałam, że nie raz płakała przeze mnie. Jednak ze mną rozmawiała tak, jak by się nic złego nie stało. To złościło mnie jeszcze bardziej, bo nie mogłam jej sprowokować. Miałam jej też za złe, że już nie chodzi ze mną na imprezy, ale szybko znalazło się zastępstwo. Ewa do samego końca studiów okazywała mi wyrozumiałość. Wierzę, że się za mnie modliła, mając nadzieję, iż Pan okaże mi Łaskę. I nie myliła się, ale tak jak Mojżeszowi, nie było jej dane tego oglądać. Już nigdy się nie spotkałyśmy.

Moja grupa robiła licencjat, a ja… nie zaliczyłam roku. Przez pijaństwo i wagary nie otrzymałam absolutorium. Jeśli chciałam ukończyć studia, musiałam powtarzać rok. Było mi to nawet na rękę. Nie czułam się na tyle dojrzała żeby zaczynać dorosłe życie. Tym bardziej, że nie zabrano mi renty, gdyż uczyłam się dalej. Miałam jeszcze cały rok na obmyślenie swojej przyszłości. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie to najważniejszy dla mnie rok w całej wieczności.

Wakacje po moim trzecim roku były chyba najczarniejszym okresem w moim dotychczasowym życiu. O moją duszę toczyła się potężna walka. Słowa Ewy, wbrew mojej woli, ciągle mnie prześladowały. Odwiedzali mnie czasami koledzy z podstawówki, którzy działali w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym w kościele katolickim. przywozili ze sobą Biblię i opowiadali o mocy Jezusa. Czułam się osaczona. Z jednej strony byłam już przekonana, że Biblia mówi prawdę, z drugiej diabeł oszukiwał mnie, że nie mam szans na to, aby wielki Bóg przyjął kogoś tak zdeprawowanego jak ja. Zamykałam się sama w domu, pisałam wiersze, malowałam pełne krzyku i agresji obrazy, paliłam jeden papieros za drugim i piłam, żeby zagłuszyć ten ból. Chciałam umrzeć, ale coś bardzo mocno powstrzymywało mnie przed zrobieniem sobie krzywdy. Wracał wtedy do mnie obraz matki, która chciała to zrobić moimi rękoma. Miałam świadomość, że wtedy zaingerował dla mnie Bóg. Nie mogłam tym razem próbować zrobić tego sama. Bałam się Go. Wiedziałam, że dopóki żyję, coś może się wydarzyć. Gdy umrę, będę potępiona na wieki.

Moi znajomi z Odnowy w końcu dali sobie spokój z przekonywania mnie do zmiany życia. Nie mieli tej siły co Ewa żeby wytrzymać wszystkie moje zarzuty i oskarżenia przeciwko Bogu. Znowu zostałam sama. Diabeł mi szeptał „Widzisz ile to warte? Ta ich wiara? Wystarczy dmuchnąć i już ich nie ma. Nic dla nich nie znaczysz. Dla nikogo nic nie znaczysz. Twoim przeznaczeniem jest bycie samotną i niezrozumianą. tylko twoja butelka ci pomaga i cię rozumie.” Zaczynałam powoli uświadamiać sobie swój alkoholizm, ale chciałam w nim trwać już świadomie. Pogodziłam się z losem, że niektóre jednostki nie są w stanie pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością. Alkohol zmniejszał ból mojego istnienia, był jedynym lekarstwem, jakie znałam i akceptowałam. Przestało mnie obchodzić dokąd mnie doprowadzi. I tak chciałam umrzeć. Zapicie się nie uchodziło w moim myśleniu jako forma samobójstwa. Jakiś czyściec zawsze mi się należał. W końcu to Bóg obdarzył mnie tak trudną osobowością i zmarnowanym dzieciństwem. Nie może mnie osądzić za coś, czemu nie byłam winna.

Jakoś dotrwałam do końca wakacji. Wróciłam na studia. Nowa grupa, nowi ludzie. Byłam zagubiona. Nie mogłam się odnaleźć w tym towarzystwie. Nie miałam już tej pozycji, którą sobie wyrobiłam w poprzedniej grupie. Tu mnie nikt nie znał. przyjaźnie i grupy były już scementowane. Ja zresztą byłam w takim stanie niechęci do ludzi, że nie przeszkadzało mi bycie outsiderem. Miało to nawet posmak oryginalności. Miało jeszcze jeden pozytywny efekt - nie miałam z kim pić. W akademiku dostałam pokój z trzema bardzo religijnymi dziewczynami. Żadna nawet nie paliła, nie mówiąc już o piciu. Z papierosem musiałam wynosić się na korytarz. Nie przeszkadzało mi to. Miałam wtedy pretekst na wyjście z pokoju i czas na rozmyślanie w samotności.

Było na roku dwóch chłopaków, którzy też trzymali się trochę z daleka. Szczególnie jeden z nich mnie intrygował. Niski, chudy, wyglądał jakby „przepraszał, że żyje”. Z nikim się nie sprzeczał, zawsze był grzeczny i chętny do pomocy. Dziwne cechy u artysty, gdzie dominuje egoizm, pycha i troska tylko o swoje sprawy. Wydawało mi się, że ma on „coś z Ewy”, bo w jego towarzystwie czułam się podobnie. Ale już mu nie dokuczałam. Nie chciało mi się. Byłam obojętna na cudze wierzenia. Ze mnie Bóg i tak zrezygnował, o czym byłam przekonana.

Nie miałam pomysłu na siebie, więc „przykleiłam się” do tych dwóch spokojnych chłopaków. Choć od razu domyśliłam się, że oni też są „ludźmi Jezusa”, nie męczyli mnie swoimi wierzeniami. Odpowiadali wtedy, gdy pytałam. Unikali sporów i dyskusji religijnych. Powoli, wręcz niezauważalnie moje serce ogrzewało się ich wiarą i zaufaniem do Jezusa. Któregoś dnia „chudy” zapytał czy nie poszłabym z nimi na nabożeństwo do Kościoła Zielonoświątkowego. Zgodziłam się. Bałam się okropnie. Nie wiedziałam jak się zachować. Było tylu ludzi, którzy głośno krzyczeli podczas modlitwy. Większość używała jakichś niezrozumiałych słów, ale mnie przerażali ci, którzy wołali po polsku. Nie mogłam sobie wyobrazić jak można takie osobiste wyznania krzyczeć głośno, gdy tylu obcych ludzi słyszy. „Nie nadaję się do takich miejsc. Już więcej tu nie przyjdę.”

Tydzień później jednak znów poszłam. Nie umiałam odmówić Chudemu, był dla mnie zawsze taki dobry. Wiedziałam, ze mu zależy żebym poszła, więc szłam. Bardziej dla niego niż dla siebie. Relacja między nami była zawsze czysta jak kryształ. Uwielbiałam jego towarzystwo, spokój i dobroć, które z niego biły. Wszyscy inni mężczyźni, których znałam, byli zupełnie inni. Źli, bezwzględni, egoistyczni. Dorośli byli surowi i niewrażliwi, ci w moim wieku chcieli wykorzystywać dziewczyny, aby się zabawić. Mój własny ojciec w najważniejszych momentach mego życia okazał się draniem. Nie lubiłam zadawać się z mężczyznami. Nie wierzyłam w przyjaźń damsko-męską. Byłam zawsze nieufna w towarzystwie chłopaka. Z Chudym było inaczej. Nie było między nami nawet cienia relacji damsko-męskiej. Był jak dobry brat, którego nigdy nie miałam. Zawsze miał dla mnie czas. Umiałam mu zaufać. Ponieważ nigdy nie plotkował, bez trudu dzieliłam się z nim swoimi problemami i przemyśleniami. Każdą swoją pracę i plan odkładał, gdy zauważył, że potrzebuję uwagi i wsparcia. Chudy pokazał mi Jezusa, będąc dla mnie jak Jezus. Na przykładzie pokazał mi jak może wyglądać moje życie z Jezusem, gdy Mu zaufam. Potrzebowałam takiej relacji na stałe. Wiedziałam, że Chudy kiedyś wyjedzie na drugi koniec Polski do domu, a ja zostanę sama. Potrzebowałam przyjaciela, który NIGDY MNIE NIE OPUŚCI.

Przyzwyczaiłam się do chodzenia na środowe nabożeństwa do „zielonych”. Chodziłam nawet wtedy, gdy Chudy nie mógł. Głośne modlitwy przestały mnie razić. Kochałam za to ich pieśni, które mogłam śpiewać dzięki tekstom wyświetlanym na ekranie. Gdy śpiewałam, często teksty rozdzierały moje serce tak głęboko, że nie umiałam powstrzymać łez. Doświadczałam realnej miłości Jezusa do mnie, ale ciągle nie umiałam w sobie przełamać przekonania, że Bóg i tak mnie nie przyjmie, z powodu grzechów, jakie popełniłam. Żyłam też podwójnym życiem. W szkole zachowywałam się spokojnie, niejako udając już chrześcijankę przed moimi kolegami. Gdy jednak wracałam do domu na weekend, znów rzucałam się w wir życia towarzyskiego i imprez. W poniedziałki czułam się okropnie. Nie umiałam prowadzić innego życia. Nałogi były jego częścią. Duch Święty jednak rozpoczął pracę w moim sercu. Ogromne wyrzuty sumienia były tego konsekwencją.

Któregoś dnia, na nabożeństwie wyszedł do przodu jakiś chłopak. Wyglądał bardzo porządnie. Pomyślałam „znowu jeden z tych dobrych chrześcijan”. Jakież było moje zdumienie, gdy zaczął opowiadać o okropnych rzeczach, jakie robił zanim poznał Jezusa. Pierwszy raz słyszałam takie chrześcijańskie świadectwo nawrócenia. Ludzie wierzący, których do tej pory znałam byli osobami raczej „porządnymi” przed nawróceniem. Mogłam uwierzyć w to, że Bóg ich przyjął, ale nie wierzyłam, kiedy mówili, że dla mnie też jest Łaska. Byłam przekonana, że gdyby wiedzieli o mnie tyle co Bóg, nie mówiliby tego. No był jeszcze Nicky Cruz. Ale on mieszkał w Ameryce i nie byłam pewna czy ta historia nie została spreparowana na potrzeby chrześcijańskie. Teraz stał przede mną człowiek z krwi i kości, który szczerze opowiadał z jakich strasznych grzechów uwolnił go Jezus. Nie miałam podstaw mu nie wierzyć. Podziwiałam jego odwagę w mówieniu o osobistych sprawach tak dużej grupie ludzi. Potem powiedział, że nie robi tych wszystkich rzeczy, bo pod płaszczykiem wolności tak naprawdę był ich niewolnikiem. Nie musiał walczyć ze sobą, aby je porzucić. Jezus dał mu prawdziwą wolność. Uwolnienie od nałogów przyszło jako dar od Pana.

Wracając z tego nabożeństwa wiedziałam, że dokonała się we mnie kolejna zmiana. Już WIERZYŁAM, że i ja mogę dostąpić Łaski. Pojawił się jednak kolejny problem: Jak mam to zrobić? Wielokrotnie odczytywałam „modlitwę grzesznika” w różnych książkach, ale nic się nie działo. Byłam coraz bardziej zmęczona swoim „podwójnym życiem”. Wiedziałam, że oszukuję moich wierzących przyjaciół, udając kogoś, kim w rzeczywistości nie byłam. Nie miałam jednak siły w cielesny sposób wyrwać się z tego kręgu grzechu.

14.12.1992r. jak zawsze poszłam na nabożeństwo. Byłam potwornie zmęczona i zniechęcona. Nie za bardzo mogłam się skupić na kazaniu i pieśniach. Chyba nawet trochę żałowałam, że przyszłam. Pod koniec nabożeństwa pastor powiedział, że jeżeli ktoś ma sprawę, o którą chciałby, żeby się pomodlić, niech o niej powie, albo tylko podniesie rękę na znak swojej potrzeby. Zbór będzie się o te osoby modlić. Stałam z tyłu, jak zawsze. Blisko drzwi, żeby nikt nie zdążył ze mną porozmawiać po nabożeństwie. Zawsze wychodziłam pierwsza. W momencie wezwania, usłyszałam głos w swoim sercu: „jeśli teraz tego nie zrobisz, nie zrobisz tego już nigdy”. „Panie” powiedziałam w myślach „Tak bardzo chciałabym oddać Ci swoje życie, ale Ty wiesz, że jedyne co mam, to wór moich ohydnych grzechów. Jeżeli jednak się mnie nie brzydzisz, weź moje życie z całym tym bagażem, a ja będę Ci służyć i będę ci wierna do końca mego życia.” I podniosłam rękę. Nie wiem czy ktokolwiek ze zboru to zauważył, ale na pewno widział to Bóg. W jednej chwili odczułam całą nędzę i ohydę swojego życia. Zaczęłam płakać, uświadamiając sobie kim byłam w oczach Boga przez te lata. Jaki ból sprawiłam Mu swoim postępowaniem. Nienawidziłam swoich grzechów z całej duszy. I wtedy ujrzałam ścianę ognia i wyłaniający się z niej pusty, czarny krzyż. Wiedziałam, że to jest ten krzyż, na którym umarł za mnie Chrystus. Teraz płakałam już z powodu ofiary, jaką musiał ponieść za cały mój brud. I wtedy zapadła cudowna, doskonała cisza wokół mnie. Zbór prawdopodobnie nadal się modlił, ale ja byłam w innym świecie. Dwie cudowne dłonie zdjęły ze mnie cały ciężar, który mnie przygniatał i otoczyła mnie Miłość tak doskonała i tak czysta, że w jednej sekundzie wyleczyła wszystkie rany całego mojego życia. Zapełniła każdą moją potrzebę emocjonalną. Byłam w niej tak szczęśliwa, jak nigdy w życiu. Czułam się doskonale kochana, rozumiana i akceptowana. To, co okazywał mi Chudy było dziesiątki razy teraz zwielokrotnione. A strumień tej miłości wydawał się nigdy nie kończyć. I jeszcze jedno dotarło do mojego serca JA, W PRZECIWIEŃSTWIE DO WSZYSTKICH, KTÓRZY CIĘ ZRANILI, NIGDY CIĘ NIE OPUSZCZĘ.

Wybiegłam stamtąd jak na skrzydłach. Iskrzące się latarniami w śniegu miasto wyglądało jak dzieło sztuki. W moich oczach wszystko było doskonałe, bo wszystko stworzył Bóg. Mój Bóg. Mój Ojciec już na zawsze.

Biegłam, nie czując mrozu. Znowu łzy zamarzały na moich policzkach, tak jak kiedyś, gdy ojciec wyrzucił mnie z domu i gdy postanowiłam uwierzyć, że Boga nie obchodzę. Jednak były to już inne łzy. Łzy szczęścia, nie rozpaczy. I miałam już swój dom. Wieczny. I mam go do dzisiaj.

Izaj. 49:13-23

13. Śpiewajcie radośnie, niebiosa, i wesel się, ziemio, i wy, góry, rozbrzmiewajcie radością, gdyż Pan pocieszył swój lud i zmiłował się nad jego biedakami!

14. A jednak Syjon mówi: Pan mnie opuścił i Wszechmocny zapomniał o mnie.

15. Czy kobieta może zapomnieć o swoim niemowlęciu i nie zlitować się nad dziecięciem swojego łona? A choćby nawet one zapomniały, jednak Ja ciebie nie zapomnę.

16. Oto na moich dłoniach wyrysowałem cię, twoje mury stoją mi zawsze przed oczyma.

17. Budowniczowie twoi śpieszą się bardziej niż ci, którzy cię burzyli, a ci, którzy cię pustoszyli, wychodzą od ciebie.

18. Podnieś swoje oczy wokoło i spojrzyj: Wszyscy się zebrali, przychodzą do ciebie. Jakom żyw - mówi Pan przyodziejesz się w nich wszystkich jak w ozdobę i przepaszesz się nimi jak oblubienica.

19. Gdyż twoje gruzy i zniszczenia, i twoja spustoszona ziemia będzie teraz za ciasna dla tych, którzy mają na niej mieszkać, a daleko będą ci, którzy cię pochłaniają.

                                                                              -     BEATA

Świadectwo to dedykuję Ewie, której nigdy więcej już nie spotkałam i Chudemu, którego nie widziałam od czasu studiów i bezimiennemu chłopakowi, który nie wstydził się wyznać swoich grzechów przed ludźmi, aby pomóc mnie uratować i tym wszystkim, którzy jeszcze nie wierzą, że dla takich jak my jest jeszcze u Boga ratunek.

BeataKościół Chrystusowy w Połczynie Zdroju